sobota, 31 grudnia 2016

Kara dziedziczna

Ludzie się rozchodzą. Codziennie, z różnych powodów, w różnych okolicznościach. Dzielą się majątkami, wszystkim, co osiągnęli przez lata. To chleb powszedni obecnej rzeczywistości. O ile w związku nie ma dzieci, to sprawa przeważnie jest prosta. Dochodzimy do wniosku, że najlepszym wyjściem jest rozejście się, rozwód. Sąd decyduje o rozpadzie związku, podziale majątku i żegnamy się. W mniej lub bardziej pokojowych warunkach. Schody i tragedia mają miejsce, gdy w związku są dzieci. Odwieczny dylemat – z kim dzieci będą miały lepiej, kto się lepiej nimi zaopiekuje. I o ile jest to rozważane racjonalnie, bezstronnie, to może to mieć dla wszystkich zainteresowanych w miarę neutralny charakter. Przynajmniej w materialnym zakresie. Bo poziom psychiczny to inna para kaloszy.

Dziecko zawsze przeżyje rozstanie. Bo to rozdarcie uczuć. Niezależnie od tego, jakie są powody rozstania rodziców, jeśli mamy do czynienia z rozsądnymi ludźmi nie powinno być sytuacji, że dziecko staje się argumentem, karta przetargową czy punktem nacisku. To nierozsądne i nieodpowiedzialne. Żeby powiedzieć najłagodniej. Bo wcale nie a wyjątkowe sytuacje, gdy jedno z rodziców nastawia dziecko przeciwko drugiemu. Gdy dziecko jest wykorzystywane do tego, żeby zemścić się na byłym partnerze. Dziecko, niezależnie od wieku nigdy nie powinno brać udziału w rozgrywkach rodziców. Jeżeli ktokolwiek wykorzystuje dzieci do osiągniecia własnych celów, zwłaszcza wobec byłego partnera, drugiego z rodziców, to oznacza kilka rzeczy.

  • Po pierwsze – chyba nie dojrzał do bycia rodzicem. Bo dla rodzica dobro dziecka jest najważniejsze. Powinno być. I jeśli naraża dziecko na napięcia psychiczne tylko, dlatego, żeby odegrać się na kimś, to używa dziecka jak przedmiotu, rzeczy szczególnej wagi. Nie jak człowieka, nie jak żyjąca i czującą istotę.
  • Po drugie – w szerokim obrazie, robi krzywdę nie tylko dziecku, ale też sobie. Zwłaszcza, jeśli posuwa się do kłamstwa i naginania rzeczywistości. Prawda ma to do siebie, że wcześniej czy później wychodzi na jaw. I taki dzieciak nie podziękuje mu za antagonizację wobec rodzica. Śmiem myśleć, że po prostu robi sobie wroga.
  • Po trzecie – oprócz powyższego, powoduje, że dziecko zaczyna czuć niechęć, czasem nienawiść wobec drugiego z rodziców. A taka sytuacja, zwłaszcza, gdy nie jest to uzasadnione, nie powinna mieć miejsca. Niezależnie od relacji dorosłych.

Często rodzic zostawia, z własnej woli, dziecko z drugim opiekunem. Ze względu na sytuację własną lub ze względu na dobro dziecka. Zwłaszcza, gdy jest osobą odchodząca. Zmiana środowiska, zerwanie więzi z przyjaciółmi, kolegami, znanym otoczeniem, może dla dziecka być bardziej traumatyczne niż samo rozstanie się rodziców. A na pewno dołoży swoje do traumy rozwodu. I jeśli w takiej sytuacji, gdy motywy pozostawienia dziecka są jasne i wyrażone otwarcie, granie dzieckiem w zemście czy chęci innej kompensaty wobec straty partnera jest wyjątkowo podłe i nieludzkie. Niesie w sobie znamiona psychopatyczne, chociaż może być popełniane nie do końca z premedytacją.

Tym trudniejsza staje się sytuacja takiego rodzica, które ze względu na dobro dziecka decyduje się na pozostawienie go w miejscu urodzenia i zamieszkania. Bo zrobił to dla tego dziecka, a stało się ono w rękach byłego partnera wyłącznie pionkiem we własnej, chorej grze. Sytuacja podwójnie patowa. Nie rzadko bez wyjścia, jeśli nie chcemy nikogo dodatkowo ranić.


Jeśli przeniesiemy się na chwilę w sytuację trwającego związku, to takie działania też mają miejsce – partnerzy grają dobrem lub komfortem dziecka w drodze do kompromisu między własnymi potrzebami, pragnieniami. Jednak w sytuacji rozstania, rozwodu, nie mówimy o kompromisie. Mówimy o brudnej grze, w której nie wygra nikt. I dla takiego patologicznie wykorzystującego dziecko rodzica liczy się tylko chwilowa satysfakcja, „dojechanie” byłego partnera. Bo nie może być mowy o tym, ze grając dzieckiem, jednocześnie chce jego dobra. To się wyklucza. I finalnie przegrywają wszyscy. A powinno przecież wszystkim zależeć na dobru dziecka. Jeśli rzeczywiście je kochają.

sobota, 24 grudnia 2016

Nic śmiesznego – zakupoholizm

Pojęcie często trywializowane, wyśmiewane i traktowane, jako fanaberia. Tymczasem mamy do czynienia z poważną chorobą. Formą uzależnienia. Zakupoholizm jest stawiany zaraz obok uzależnienia od Internetu (w szczególności gier), jako jedno z uzależnień związanych z szybkim i nagłym pobudzeniem ośrodka nagrody. Mechanizm jest podobny także do uzależnień od narkotyków, bo działają te same mechanizmy. Jednak nie ma tutaj iniekcji środka pobudzającego, więc troszkę jest tutaj mowa, o czym innym.


Zakupoholicy potrafią dla chwilowej radości, krótkiego „strzału” zadowolenia, wydawać ogromne pieniądze. Bo zakupoholik nie zadowoli się zakupem bułki czy gumy do żucia. To musi być zakup, który ma znaczenie. Więc wydaje się grubą kasę na niepotrzebne rzeczy. Jednak dla osoby uzależnionej są najważniejsze na świecie. Przynajmniej do momentu zakupu. Bo jak tylko zakup zostaje dokonany, to radocha wygasa i trzeba kupić kolejną rzecz, a ta już kupiona jest bez znaczenia.
Osoby chore zachowują się, jak osoby bez narkotyku. Są
zdolne do kłamstwa, oszustwa, szantażu i każdej możliwej formy manipulacji, żeby tylko spełnić potrzebę chwilowej radochy. Gdy osoby takie są w jakikolwiek sposób zależne materialnie od innych, potrafią dla zakupu ciucha podważyć wszystko – związek, miłość, oddanie. Zakwestionować oddanie partnera, zlekceważyć wszystko, żeby tylko w toku awantury, osiągnąć swój cel. Czyli wyjście do sklepu i zakup kolejnego niepotrzebnego przedmiotu. A najlepiej kilku. Im drożej, tym lepiej.

Zakupoholizm jest uzależnieniem behawioralnym (związanym z zachowaniami) i ściśle związanym z niskim poziomem serotoniny i dopaminy, czyli układu motywacyjnego. Zakupoholizm można rozpoznać po następujących zachowaniach:

  • Dokonywanie zakupów jest sposobem na poprawianie samopoczucia (poprawienie nastroju, redukcję lęku czy radzenie sobie z samotnością).
  • Spędzanie znacznej ilości czasu na zakupach w centrach handlowych lub na aukcjach internetowych.
  • Częste (czasami obsesyjne) myśli o planowanych, kolejnych zakupach.
  • Pożyczanie pieniędzy na kolejne zakupy.
  • Odczuwanie podniecenia w związku z planowanymi zakupami.
  • Przeżywanie euforii podczas zakupów (podczas wydawania pieniędzy).
  • Poczucie winy i wstydu po dokonaniu zakupów.
  • Kupowanie niepotrzebnych przedmiotów i chowanie ich często nawet bez rozpakowania.
  • Kłamstwa na temat tego, co się kupiło lub ile pieniędzy wydało się na zakupy.
  • Ukrywanie większości zakupów w obawie przed krytyką otoczenia.
  • Kłótnie z bliskimi w związku z dokonywanymi zakupami i wydawanymi na nie pieniędzmi.


Zakupoholicy nie korzystają często z tego, co kupują. Wręcz pozbywają się zakupionych rzeczy, żeby uśpić wyrzuty sumienia. Ale nie sprzedają swoich przedmiotów. Szybciej je oddają, robią prezenty. Zakupoholizm może prowadzić do bankructwa, upadłości konsumenckiej, a czasem nawet do upadłości prowadzonych firm.

Tak jak każdego uzależnionego trzeba poddawać leczeniu. Tak, jak kokainisty nie wpuszcza się do fabryki koki, tak zakupoholik powinien unikać sklepów, galerii handlowych. Zakupoholizm stymulują także reklamy w TV. Podstawą jest jednak terapia.

Bardzo często zakupoholizm jest pokłosiem i reakcją na stany depresyjne. Bo osoba permanentnie nieszczęśliwa, znajduje sposoby na chwilowe poprawienie sobie nastroju i ucieka w zakupy. To jednak jakby leczyć nadwagę amfetaminą. Słaby pomysł.


I nie mówię tego, jako laik, bo jestem zakupoholiczką. Znam temat z autopsji i uwierzcie mi, nie jest łatwo z tym żyć. Macie doświadczenia? Zapraszam. Pogadajmy. Może pomożemy sobie wzajemnie J

Lekarze, znachorzy, szamani

Ilu chorych na depresję idzie do lekarza? Ilu prawidłowo rozpoznaje swoje objawy i decyduje się na profesjonalną pomoc? Nadal niezbyt wiele osób podejmuje takie decyzje. Sytuacja się zmienia, poprawia, ale nadal to kropla w morzu potrzeb. Bo częściej uciekamy w alkohol lub narkotyki, zamiast szukać pomocy u specjalistów. Ma to negatywny wpływ nie tylko na samych chorych, ale też na środowisko lekarskie. 

Jak się przyjrzymy osobom, które najczęściej trafiają do psychiatry, to są to ludzie, których:

Po pierwsze stać na to. Wizyta w prywatnym gabinecie lub klinice to wydatek spory, około 150 złotych za wizytę. Skuteczna opieka to przynajmniej dwie wizyty w miesiącu na początkowym etapie. Bo trzeba dobrać leki i obserwować adaptację do farmaceutyków. Potem wystarczy raz w miesiącu, lub nawet rzadziej, jeśli lekarz jest skłonny wypisywać leki na większe ilości. Na wizytę u psychiatry lub terapię z NFZ czeka się długo. W przypadku terapii nawet do dwóch lat. Psychiatry nawet nie warto szukać, bo zmarnujemy czas, zasoby i nic z tego nie będzie. Wiec jak nie masz kasy – to zdychaj.

Po drugie – trzeba przełamać tabu. Bo to, że chodzisz do psychiatry jest nadal w Polsce piętnem, stygmatem. Kojarzy się negatywnie. Wiec osoba, która się na to decyduje, mimo zaburzeń, musi mieć odwagę.

Po trzecie – jest cała rzesza ludzi, którzy chodzą do psychiatry, bo mają z tego korzyści. Leki, zwolnienia, które ciężko podważyć, nawet przy kontrolach ZUS. Ponadto psychiatra może wystawić zwolnienie nawet do 6 miesięcy wstecz, wiec załatamy dziury kacowe czy lenistwo jak dobrze zakręcimy lekarza.

I tutaj od razu pojawia się problem z lekarzami. „Na palcach dwóch rak”, możemy policzyć prawdziwie oddanych pomocy pacjentom specjalistów. W większości to jednak wyspecjalizowane maszynki do zwolnień i recept. Wchodzisz na wizytę, mówisz ile potrzebujesz Xanaxu, Afobamu czy leków nasennych, ile dni nie było Cię w pracy. Płacisz i wychodzisz. Jak masz fart. Bo wcale nie rzadkie są przypadki, gdy psychiatrzy wykorzystują stan pacjentów do własnych celów. Znany jest mi osobiście przypadek lekarza ze Śląska, który uzależniał swoje pacjentki od leków, aby wykorzystywać je seksualnie. Uznawany w środowisku za wybitnego specjalistę i biegłego sądowego. W praktyce zawodowej, jako lekarz, ponizał pacjentów, wykorzystywał ich na wszystkie możliwe sposoby i korzystał jak tylko mógł ze swojej władzy nad nimi. I praktykuje do dziś z niemałymi sukcesami. Bo takiemu lekarzowi nic nie udowodnisz. Kto uwierzy komuś choremu psychicznie, z zaburzeniami osobowości, że lekarz działał na jego niekorzyść. Czy znajdzie się w środowisku ktoś, kto wystąpi przeciwko koledze po fachu? Wątpię. Przynajmniej nie oficjalnie. Więc taka ofiara jest bezbronna. Może uciekać, ale nikt nie zagwarantuje, że kolejny lekarz nie będzie kolejnym świrem. I czy uwierzy w historie o koledze z izby lekarskiej. Więc takie osoby to ukrywają, nie ujawniają kolejnemu lekarzowi, co je spotkało. A bez tego nie ma pełnej diagnozy, nie można w pełni pomóc. 

Dlatego trzeba niezmiernie ostrożnie podchodzić do tematu. Bo pomoc jest niezbędna, konieczna. Nie nastawiamy sobie sami nogi po złamaniu, a w przypadku depresji czy innych zaburzeń, mówimy o złamanym mózgu, duchu. Nie piętnuję całego środowiska, bo nie o to chodzi. Spotkałam na swojej drodze wspaniałych lekarzy, którzy nie tylko dobrze dobierają leki, potrafią nimi wyregulować życie prawie do normy, ale też służą pomocą w swoim wolnym czasie, nieodpłatnie, interwencyjnie. Są specjalistami z powołania, zawodowcami z dobrem pacjenta na pierwszym miejscu. Jednak jest grupa zwyrodnialców, którzy najwyraźniej mają sami poważne problemy ze sobą i dlatego zostali psychiatrami. Psychopaci, narcyzi, egoiści. Trafiają na studia medyczne i podejmują decyzję o takim kierunku, bo widzą potencjał dla zaspokojenia własnych chorych potrzeb i patologicznych pragnień.
Tak samo jak Ci szamani stanowią zagrożenie dla pacjentów, tak samo Ci udający psują całą branżę. 

Ale o tym symulantach napiszę niebawem, bo to temat rzeka.

😆✌️✌️✌️ #polishgirl #girltattoo #girl #tattoo #beautiful #selfiequeen #selfie #fashionaddict #fashion #style #instagramers #beauty #love #kiss #kiss #smile #polskiedziewczyny #instacool #instadaily #instafollow #instago #instagood #instalike #like #like4like


via Instagram http://ift.tt/2io79vQ

niedziela, 11 grudnia 2016

Znaj swojego trolla

Czytam o gwiazdkach z Instagrama, FB i innych portali. Często piszą o nich inne strony. I pod takimi „artykułami” pojawiają się, oczywiście hejterzy i trolle. To naturalne i jest codziennością Internetu. Reakcje krytykowanych osób są jednak co najmniej śmieszne, jeśli nie tragiczne w skutkach.


Bo trzeba jednak trochę uruchomić myślenie, gdy się czyta i reaguje na to, co się dzieje w sieci wokół naszej osoby. Przede wszystkim musimy rozróżnić trzy typy komentujących w negatywny sposób.


  • Hejterzy – to zwykli zazdrośnicy, przeważnie osobiście atakują bo zazdroszczą. Wszystkiego. Urody, sławy. I to wyraźnie widać w emocjonalnym ładunku komentarza. Bo hejter z namaszczeniem epatuje swoją nienawiścią i chce ja pokazać. Bluzga, wścieka się. Jest banalny i czepia się detali. Metoda – hejtera można ugłaskać, można się z nim ułożyć schodząc do niego i podając rękę. Tylko czy warto?
  • Troll – to typ szczególny. Troll nie jest emocjonalnie związany z treścią, którą wrzuca. On chce wymusić emocjonalna reakcję, bo się tym karmi. Robi to dla jaj albo żeby wnerwić adresata. Jego ataki są często absurdalne i niezwiązane z tematem artykułu. Jedzie po bandzie i bez reguł. Metoda – ignorować za wszelką cenę. Nie gadać, nie reagować.
  • Krytycy – to osoby, które zwracają uwagę na nieścisłości w postawach, krytykują zastosowanie trików, filtrów i innych metod, które według nich nie pomagają. Takie osoby odnoszą się raczej do tego co widzą, niż do tego co sądzą, że ma miejsce. Metoda – krytyka jest potrzebna, więc warto wejść w dialog. Bez emocji, poprosić o poradę, postawić ich w roli arbitrów. Poczują się lepiej i zdobywamy punkty. A może i dobrego doradcę, który nam po prostu w pewnych kwestiach pomoże.


Tymczasem na IG sytuacja wygląda tak, że większość sezonowych celebrytek, wszystkich negatywnie oceniających, wrzucają do jednego worka i same zamieniają się w hejterów. To powoduje, że z jednej strony, pozornie zabezpieczają się przed trollowaniem i hejtem, ale z drugiej, nie dopuszczają konstruktywnej krytyki. I zaczynają się kotłować we własnym samozadowoleniu bez perspektyw na rozwój. Bo krytyka pcha nas do poprawy, do ulepszania samych siebie. Ignorowanie krytyki powoduje stagnację, a z czasem cofanie się. Bo dziś albo idziemy do przodu, albo zaczynamy przypominać relikty zamierzchłych czasów. I to bardzo szybko. Ponadto, wsłuchiwanie się w konstruktywną krytykę jest potrzebne. Bo to jest głos fanów, oglądaczy, widowni. A robimy coś dla nich właśnie. Dziś, jeśli korzystamy z mediów, które stawiają na interakcję, ale z tego nie korzystamy, to tak jakbyśmy kręcili film cyfrową kamerą, ale ustawiali obraz na czarno-biały i wyciszali dźwięk.



To nie jest łatwe zadanie, bo trzeba poświęcić sporo czasu i energii, żeby odsiać ziarno od plew i nauczyć się rozróżniać i właściwie reagować na krytykę. Ale jeśli chcemy coś osiągnąć w nowej, interaktywnej rzeczywistości, to nie mamy wyboru. Lekceważenie widowni, olewanie krytyki i trwanie w sferze komfortu jest destrukcyjne i odpychające. Dla wszystkich.

Grzybkiem w depresję

Osoby z zaburzeniami, leczone farmakologicznie, przyjmują codziennie kilka lub kilkanaście substancji psychoaktywnych. Działają różnie, ale jedną cechę mają wspólną – trzeba je przyjmować przez jakiś czas, żeby zaczęły działać i należy je brać regularnie, jeśli chcemy, żeby ich działanie trwało. NIE znaleziono jeszcze cudownego leku. Są, co prawda metody leczenia depresji poprzez wszczepianie implantów w mózg, w celu stymulowania zaburzonych połączeń neuronowych, ale to na razie marginalne i bardzo drogie metody.


Tymczasem, w USA, na dwóch uniwersytetach (Uniwersytet Nowego Jorku i Johns Hopskins University) przeprowadzono badania z substancją znaną wszystkim amatorom halucynogenów. Chodzi o psylocybinę, czyli aktywny składnik tak zwanych magicznych grzybków. W badaniu wzięło udział 80 pacjentów, u których zdiagnozowano depresję i stany lękowe spowodowane zachorowaniem na raka. Warto zaznaczyć, że około 40% wszystkich chorujących na raka przejawia symptomy depresji i lęków. Podano im psylocybinę i obserwowano efekty.

Stan 80% pacjentów poprawił się po jednej dawce i utrzymywał się przez siedem miesięcy z niewielkimi lub żadnymi efektami ubocznymi. Pacjenci wskazywali na polepszenie się jakości życia, więcej energii, więcej chęci do wychodzenia na spacery i poprawienia relacji z rodziną. Co ciekawe, im większy „odlot” po środku, tym lepsze i silniejsze efekty na depresję.

Środowisko psychiatryczne wyraziło aprobatę dla badań, w tym były prezydent Amerykańskiego Stowarzyszenia Psychiatrycznego dr Jeffrey Lieberman.

Jedna z uczestniczek, tak opisuje swoje doświadczenie:

„Chmura zagłady, po prostu się uniosła, zniknęła…nawiązałam znowu kontakt z rodziną, dziećmi i moim zachwytem nad życiem. (…) Wcześniej siedziałam sama w domu, nie mogłam się ruszyć…to badanie naprawdę zmieniło wszystko i to jest trwałe”

Psylocybina jest zakazanym środkiem w USA i w Europie i przy okazji badania, lekarze zaznaczyli, że nie polecają samodzielnego używania grzybków w celu leczenia depresji. Chodzi o kontrolę dawkowania i odpowiednie środowisko zażycia, ponieważ halucynogeny mogą wyrządzić wiele szkód, gdy są przyjmowane w nieprzyjaznym otoczeniu. Każdy słyszał o negatywnych „wkrętkach” czy dołach po grzybach czy LSD. Więc jeszcze długa droga przed badaczami i chorymi, ale każda szansa jest lepsza niż nic.


Zobaczymy, co będzie dalej z tymi badaniami. Tymczasem, musimy codziennie walczyć z naszymi demonami i starać się żyć na tyle normalnie na ile się da.

czwartek, 8 grudnia 2016

Szympansy komercji


Nic bardziej mnie nie drażni. Nic nie doprowadza mnie do większej pasji, niż kłamstwa. Im bardziej publiczne, tym gorzej. I tym większy nerw. Bo kłamstwa, o których chcę Wam powiedzieć, powodują stopniowe, systematyczne psucie całego środowiska i medium. Aż się rzygać chce.


Chodzi o te psiunie na Instagramie, co to mają po kilkanaście albo kilkaset tysięcy obserwujących i kłamią w żywe oczy. O wszystkim i na każdy temat. Zwłaszcza, jeśli chodzi o ich działalność na IG.

Punkt pierwszy – chcecie mi drogie gwiazdeczki powiedzieć, że firmy sprzedające ciuchy, nieposiadające nawet swojej strony internetowej, rozdają tygodniowo ciuchy za kilkaset złotych osobom, które mają ich rozreklamować na Instagramie? Wolne żarty. Wchodzę na fanpage – 200-300 polubień. Szukam strony internetowej – nie ma. Piszę – gdzie można kupić – tutaj, na FB. Nie stać ich nawet na wystawienie oferty na Allegro, a rozdają ciuchy laskom na IG? Może jestem wścibska, ale po prostu nie wierzę. Więc przestańcie ściemniać, że jesteście takimi celebrytkami, że Wam drzwiami i oknami paczki wrzucają z giftami. B-Z-D-U-R-A.

Punkt drugi – może nie jestem tuzem i internetowym ninja, ale wiem ile płacą firmy za reklamę w sieci. Półtorej do dwóch procent od sprzedaży; 5 – 7 groszy za unikalnego użytkownika; przy kredytach – trochę więcej za potwierdzonego leada. I jeśli zbieracie pod zdjęciem 300 – 400 serduszek na IG, a ciuch kosztuje pięć-sześć stówek, to, jaką konwersję oferujecie? Wasze „kampanie” nie trzymają się niczego. Ani budżetu, ani nie spełniają nawet ułamka celu, które rozsądne firmy muszą zakładać planując kampanię i ją rozliczając. No chyba, że są debilami, co nie szacują wydatków promocyjnych w budżecie. Ale może jestem głupia i nie wiem, o co chodzi…

Punkt trzeci – no dobra. Przyjmijmy, że rzeczywiście te firmy mają gest i stawiają wyłącznie na promocję gwiazdeczek sezonu na IG. Jakoś dziwnym trafem, jak coś jest modne i na fali, to raptem wszystkie „dostają” ciuchy do reklamowania. Pięć, dziesięć osób nagle, w ciągu kilku dni, reklamuje te same ciuchy z tego samego sklepu. Nie mówimy, zatem o kilkuset złotych, ale o kilku tysiącach. Serio, za kilka klocków w sieci można wykupić taką reklamę, ze unikalne wejścia liczylibyśmy w tysiącach, dziesiątkach tysięcy i konwersja (no dobra – przełożenie ekspozycji na sprzedaż - ilu unikalnych użytkowników dokonuje zakupów, na przykład, taki może być cel konwersji) to liczba dwucyfrowa. Wiec logika podpowiada, że forma reklamy na IG, w naszym kraju, w obecnej atmosferze, nie jest JESZCZE opłacalna w tak dużym stopniu. Bardziej się opłaca wejść w program afiliacyjny czy Adwordsy Googla.

Punkt czwarty - dostajecie też sporo prawdziwych SZMAT. Serio. Nie róbcie z byle-jakich ciuchów za 20-30 złotych, nie wiadomo jakich kreacji. Czy naprawdę musicie? Czy macie podpisane umowy i zobowiązania? Bo jak widzę ścierki do podłogi (słabe swoją drogą), które są prezentowane jakby były z kolekcji haute-couture, to mnie trzęsie. I wchodzę do sklepu, oglądam, czytam metki i widzę - syf, śmieci i mały domieszek gówna. Nie prać w ręku bo się rozleci. Okłamujecie ludzi i nakręcacie na chwilę sprzedaż. Potem lecą hejty na sprzedawcę i tracicie wiarygodność. Warto? Czy naprawdę to się opłaca? Ale ja rozumiem, ze wady produktu trzeba umieć przekazać tak, żeby nie zepsuć przekazu...ale do tego trzeba użyć mózgu. Nie wystarczy komórka i szablon - "Przyszła paczuszka, jakie super, cudowne i piękne. Tu wstaw nazwę sklepu/firmy".

Punkt piąty(i ostatni) – robicie te bzdurne rzeczy i pokazujecie potencjalnym reklamodawcom, że nie trzeba wydawać pieniędzy na reklamę, ale wchodząc w IG można na tym jeszcze zarobić. I to powodują wasze kłamstwa i przemilczenia. Co jest tak strasznego w przyznaniu się do tego, że kupiło się jakiś ciuch czy kosmetyk, że trzeba zepsuć całe medium w tym zakresie?

Nie piszę tego z zawiści, czy zazdrości. Wnerwia mnie to, że przez takie akcje, osoby, które rzeczywiście mogą przynieść firmie dochód i niedroga promocję, tracą taka szansę. A często to ich źródło utrzymania. Coraz częściej. I te sponsorowane przez facetów pindy psują ten rynek.

Jeśli masz firmę czy sklep internetowy i rozważasz taką formę reklamy, mam dobrą radę – jeśli nawiązujesz współpracę z dziewczynami z IG, to podawajcie to do publicznej wiadomości. Transakcja wiąże wtedy bardziej i ucinacie tę szarą strefę, która nie tylko psuje Wasze plany i cele, ale także może zniekształcać wizerunek i hamować sprzedaż. Bo jak sto dziewczyn napisze, ze dostały ciuchy za free, to inne też na to będą liczyły i nie kupią nic. A chyba nie o to Wam chodzi…

piątek, 2 grudnia 2016

Depresja okłamuje

Znalazłam ciekawy artykuł na stronie Mighty Health. Od razu podziękuję Jakubowi za pomoc w tłumaczeniu tego ważnego artykułu J


Artykuł wymienia 4 rzeczy, które depresja nam wmawia. Nie w sensie, ze jest to jakiś byt szepczący nam do ucha, tylko stany powodowane tą chorobą, powodują, że myślimy o tych rzeczach jak o prawdzie, faktach. A nimi nie są!

Oto one:

Ludzie nie chcą przebywać w Twoim towarzystwie: Depresja powoduje, ze czujesz się całkowicie samotnie. Nawet, gdy masz rodzinę i przyjaciół, którzy Cię kochają, może sprawić, że czujesz, że ich nie obchodzi to jak się czujesz i ze nie chcą być obok Ciebie. Choroba może wyostrzyć niepewność wobec samego siebie i naszych związków i spowodować, że zaczniemy się izolować. Stopniowe ponowne nawiązywanie więzi z tymi, którzy chcą je nawiązać, może pomóc w przeciwdziałaniu społecznego odrzucenia.

Nie zasługujesz na wyzdrowienie: depresja może mieć znaczny wpływ na poczucie własnej wartości, sprawiając, ze czujemy jakbyśmy zasługiwali na to jak się czujemy. Nie zasługujemy. Jesteś wart każdej minuty starań o to, żebyś poczuł się lepiej – czy to ze strony terapeuty, rodziny czy przyjaciół. Jeśli trudno Ci zdecydować czy powinieneś szukać wsparcia, pomocy, spróbuj pomyśleć, że Twój przyjaciel, ktoś bliski czuje to, co Ty. Na co on zasługuje? Znacznie lepiej jest nam być dobrymi przyjaciółmi dla innych, niż dla nas samych.

Jesteś wyłącznie swoją depresją: depresja to coś, co masz, nie coś, czym jesteś. Zaczyna być niezmiernie łatwo zakopać się we wlanych odczuciach i nawet zacząć definiować samych siebie zgodnie ze swoimi symptomami, bo tak często je odczuwamy. Ale ważne jest żeby walczyć z tymi myślami. Spróbuj zmienić sposób myślenia, z „Jestem depresyjny”, na „czuję teraz depresje”. Przypominanie sobie o istnieniu innych części samych siebie pomaga podnieść samoocenę i zmienić sposób myślenia.

Wołanie o pomoc nic nie da: Problemem jest, że za słabo się starasz? Nieprawda! Gdy mówimy o zaburzeniu psychicznym często zakładamy, że powinniśmy dać sobie z nim radę samodzielnie. Jednak nie nastawiasz sobie sam złamanej nogi. Wołanie o pomoc w przypadku choroby psychicznej powinno wyglądać tak samo. Nawet do 80 procent osób leczących depresję wykazuje postępy i poprawienie sytuacji po rozpoczęciu leczenia farmakologicznego połączonego z terapią i udziałem w grupach wsparcia.

Życie z depresją może być nieznośne, zwłaszcza, jeśli depresja powoduje, że zaczynamy akceptować takie szkodliwe myślenie. Bardzo ważne jest żeby jednak zwrócić się do najbliższych po pomoc.



Znajdujecie u siebie podobne myśli? Dajcie znać. Pomóżmy sobie wzajemnie!

środa, 30 listopada 2016

Aktor na scenie własnych lęków

Ilu z Was kojarzy albo wie, co to są histrioniczne zaburzenia osobowości? Pewnie niewielu. Dlatego

muszę o tym napisać. Bo wiedza jest pierwszym stopniem do rozumienia.

Zaburzenia te występują w klasyfikacjach ICD-10 i DSM-IV pod numerami, odpowiednio, F60.4 i 301.50.

Jak podaje Wikipedia, pojęcie te wywodzi się od greckiego histrio, czyli aktor i charakteryzuje się egzaltacja zachowań, przesadnym wyrazem emocjonalnym, teatralnością zachowań, staraniami o zwrócenie uwagi i prowokacyjną seksualnością. Do kryteriów diagnostycznych należą:

Według ICD-10 musza wystąpić przynajmniej trzy z poniższych:

  • teatralność
  • sugestywność
  • płytka uczuciowość
  • poszukiwanie docenienia (bycie w centrum)
  • niestosowna uwodzicielskość
  • koncentracja na atrakcyjności fizycznej


W DSM-IV:

  • brak poczucia komfortu w sytuacjach, w których nie jest się w centrum uwagi
  • interakcje z innymi charakteryzujące się często niestosownym kuszeniem erotycznym (inappropriate sexually seductive) lub zachowaniami prowokacyjnymi
  • przejawianie szybko się zmieniających i płytkich emocji
  • konsekwentne wykorzystywanie wyglądu fizycznego do zwracania na siebie uwagi innych
  • styl wypowiedzi nadmiernie impresjonistyczny i pozbawiony szczegółów
  • samokreowanie się (self-dramatization), teatralność, wyolbrzymianie ekspresji emocji
  • podatność na sugestie, czyli łatwe uleganie wpływom innych lub okoliczności
  • uważanie związków za bardziej intymne niż są one w rzeczywistości


Tyle jeśli chodzi o czyste teoretyzowanie i wklejanie zawartości stron J

O co chodzi?

Osoba z takimi zaburzeniami za wszelką cenę chce pasować do swojego otoczenia i to w sposób pozwalający jej na bycie wyżej niż inni. Nie wynika to z narcyzmu, ale ze sposobu, w jaki radzą sobie z otoczeniem, własnymi słabościami, lękami czy depresją. Osoba z histrionicznym zaburzeniem będzie za wszelką cenę walczyła o pozostawanie w centrum uwagi, w centrum zainteresowania. Nawet kosztem kłamstwa czy udawania. Stąd odwołanie do aktora. I to nie jest tak, że te zachowania czy postawy są intencjonalne, umyślne. Te osoby nie potrafią w inny sposób reagować na otoczenie, innych ludzi, różne okoliczności. Osoby takie będą grały, bardzo żywo i aktywnie reagują na wszystko, co się dzieje wokół nich, mają żywą ekspresję słowną i fizyczną (gestykulacja). Gdy opowiadają, często robią to na poziomie bardzo ogólnym, nie wchodzą w szczegóły. Dramatyzują jakby najmniejsze zdarzenie, najbardziej nawet błahe było ważne, najważniejsze dla nich i dla wszystkich dookoła. Charakteryzuje je także szczególna dbałość o wygląd fizyczny i zasłanianie się tą fizycznością przed ingerencją w nich samych. To może prowadzić do zaburzeń łaknienia (anoreksji lub bulimii) i w konsekwencji do stanów depresyjnych i innych zaburzeń psychicznych.

Przez cały ten fasadowy teatr, osoby takie często wpadają w depresję i stany lekowe, gdy zaczyna brakować im sił na ciągłe udawanie i grę. Człowiek tarci samego siebie na scenie choroby – upośledza swoje rzeczywiste talenty, oddala się od ludzi w sensie rzeczywistej interakcji (na rzecz pozorowanej). Brak akceptacji otoczenia może prowadzić do pogłębiania się stanów depresyjnych, autoagresji, przemocy wobec innych i finalnie do samobójstwa. Bo człowiek histrioniczny jest wiecznie rozdarty, wiecznie na dwóch biegunach osobowości, wiecznie na dwóch scenach w życiu.
Postawić diagnozę jest niezwykle trudno, bo te osoby doskonale umieją maskować swoje prawdziwe emocje, przy pomocy przesadzonych reakcji udawanych, granych. Przy tych zaburzeniach, gdy występują wraz z depresją, chorobą dwubiegunową czy stanami lękowymi, mogą skutecznie być przez zaburzenia histrioniczne zasłonięte, nie możliwe do diagnozy.


Zaburzenia histrioniczne to mieszanka wybuchowa. Bo z pozoru osoba jest pogodna, otwarta, przyjacielska i energiczna. W środku dzieje się bardzo często bardzo źle. Zamkniecie na ludzi, na otoczenie, brak leku przed śmiercią czy wahania nastrojów są fasadowo zasłonięte i kipią, gwiżdżą, drżą przed nieuchronną erupcją. I do wybuchu wystarczy impuls, szturchniecie, pstryczek. I fasada opada, szal wchodzi na scenę w towarzystwie agresji, przygnębienia i desperacji. I to się może skończyć dla wielu osób źle. Nie dla osoby chorej, która w takim wypadku nie widzi żadnych zagrożeń, czuje jedynie to, że na chwilę upuści parę z gwizdka, poczuje się na kilka sekund lepiej, prawie normalnie. Czasem osiągają to dzięki atakom szału, czasem poprzez alkohol, narkotyki czy zakupoholizm. Nic to jednak w szerokim obrazie nie daje, a jedynie wzmaga frustrację, i pogłębia stany zaburzeniowe.

Istnieje też głębszy problem, gdy grana rola zaczyna dominować i jest sukcesem. Skłaniamy się wtedy ku zaburzeniom schizofrenicznym, gdzie świat wymyślony, wykreowany, udawany staje się bardziej realny od rzeczywistości.

Leczenie jest bardzo trudne. Leki nie działają na samo zaburzenie histrioniczne, pomagają tłumić efekty zaburzeń towarzyszących. Pomaga tylko terapia, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Głównie ze względu a charakter zaburzenia. Ciężko jest się przebić przez kostium klauna do serca problemu, gdy gra i udawanie jest głównym symptomem zaburzenia. Leczenie farmakologiczne może tez być niebezpieczne, bo może prowadzić do wykorzystania leków do osiągnięcia efektu zwrócenia na siebie uwagi i innych teatralnych gestów, lezących w naturze tego zaburzenia. Z samobójstwem włącznie.


Musicie zdawać sobie sprawę z takich sytuacji i zaburzeń, żeby prawidłowo na nie reagować. Starać się pomagać takim ludziom zamiast ich piętnować i alienować. Bo odsuwanie ich od siebie powoduje wyłącznie eskalacje i agresje. Nic nie zdziałacie, a jedynie narazicie siebie i osoby chore na większe ryzyka. Bo śmierć chodzi krok w krok za histrionikiem. I on się jej nie boi, on ją akceptuje, jako towarzyszkę, sprzymierzeńca. I dla osiągnięcia swoich celów, zaspokojenia na kilka sekund swoich potrzeb – jest w stanie spuści ja ze smyczy, narażając nie tylko siebie, ale tez wszystkich dookoła. Żeby tylko nie zostać samemu ze sobą. Bo samotność jest chyba najgorszą rzeczą dla histrionika…gorszą niż śmierć.

niedziela, 27 listopada 2016

Tatuaż w pracy

Poruszaliśmy już ten temat, ale trzeba do niego wracać. Rozbijać na detale i rozważać opcje. Bo nie jest to błahostka i zaczyna dotyczyć coraz większej ilości ludzi. Chodzi oczywiście o kwestie tatuażu w miejscu pracy.  O tym jak ciężko jest dostać pracę z tatuażem jeszcze pogadamy.

Wszystko, tak naprawdę opiera się na tym, czy pracujecie z klientem, czy nie. I od branży. Ale po kolei.


Praca z Klientem


Jeśli wasza praca polega na bezpośrednim kontakcie z klientem, to możecie się borykać z pewnym problemem. I to nawet nie koniecznie ze strony Klientów. Największym problemem mogą być sami pracodawcy. Wynika to z tego, ze nikt nie robi chyba badań na temat tolerancji grup docelowych względem tatuaży. Bo, po co. Lepiej założyć, że Klient nie toleruje i nie wystawiać osoby z wzorkami na pierwszą linię. I mamy do czynienia z miękką dyskryminacją. Bo zapewne większości Klientów tatuaże, jeśli są ładne, profesjonalnie wykonane i nie wulgarne, nie przeszkadzają. Pracodawca robi pewne założenie oparte na niczym i po prostu albo nie da pracy, albo zamknie takiego delikwenta na zapleczu, do układania pudełek czy towaru. Z dala od Klienta.

Widać pewną zmianę w sklepach z odzieżą w dużych miastach. Dopuszcza się do pracy ludzi wytatuowanych, nawet w widocznych miejscach. Ale to nadal margines i firmy celujące w modę dla młodego pokolenia. Nie widziałam wytatuowanych sprzedawców czy sprzedawczyń w sklepach o szerszym spektrum Klienta, takich jak Zara czy sklepy z eleganckim obuwiem.

Przestaje to tez być problemem w sklepach spożywczych. W biedronce czy innych dyskontach, widzimy na kasach ludzi z tatuażami w widocznych miejscach i nikt nie ma z tym problemu.
Jednak nadal mamy do czynienia raczej z wyjątkami w regule, niż z regułą. Nadal osoba wytatuowana będzie miała problem w takich miejscach znaleźć pracę czy się utrzymać. Zwłaszcza, gdy ciasne głowy pracodawców nie kumają, że dopóki nie zdobędą wiedzy o preferencjach w tej sprawie od klientów, to zakładanie czegokolwiek jest krzywdą nie tylko dla pracowników, którzy wybrali taki, a nie inny sposób wyrażania siebie.

Praca w Biurze


Jeśli pracujesz bez kontaktu z klientem, sytuację masz troszkę lepsza, ale daleką od ideału. Bez kontaktu z klientem, jeden z kontrowersyjnych punktów spornych znika. Jednak przeważnie od pracownika w biurze wymaga się nieco innego zestawu umiejętności i można powiedzieć, ze aparycja do nic nie należy. Jednak często spotyka się przypadki, gdy pracownik backoffice także ma problemy w związku z posiadaniem tatuaży. Głównie z powodu kretyńskich uprzedzeń jego współpracowników lub stereotypów praktykowanych przez przełożonych. Obecność tatuażu może też oznaczać większa presję na popełnienie błędu, w celu potwierdzenia stereotypu. Takiemu pracowników jest nieco trudniej udowodnić swoją wagę dla firmy, ustabilizować obowiązki czy uzyskać awans.

Sytuacja nie jest dramatyczna, ale jest daleka od ideału. Ideału, w którym tatuaże nie mają żadnego wpływu na postrzeganie pracownika.

Wzorki mogą też w umiarkowany sposób pomagać. Bo pracownik jest wyrazisty i gdy rzeczywiście sięgnie jakiś sukces – jest łatwiej zapamiętywany. To jednak także raczej ewenementy niż zasada.


Praca fizyczna


Tutaj chyba najmniej zwraca się uwagę na tatuaże. Bo nie ma to znaczenia na budowie, w remontówce czy przy innych zajęciach skoncentrowanych na fizycznym wykonywaniu obowiązków. Czy trzeba pisać coś więcej o tym segmencie rynku pracy? Chyba nie. Nikt nie zwraca uwagi, ze murarz czy spawacz ma tatuaże. Po prostu.


W tym wszystkim najbardziej brakuje jednego – rzetelnej obserwacji zjawiska. Badań, analiz i pochylenia się nad problemem, jaki się niewątpliwie pojawia. Z własnego doświadczenia wiem, że kilka dużych firm podpisało, tak zwaną „kartę różnorodności”, w której zobowiązują się do niedyskryminowania nikogo bez względu na to, jakie ma poglądy, w jakiś sposób się wyraża, jakie ma preferencje polityczne czy seksualne. I te firmy nie mają problemu z tatuażami w pracy, przynajmniej w założeniu. Bo na poziomie ludzkim, często to nie wygląda tak kolorowo…


Postaram się niebawem napisać parę słów o tym jak to wygląda zanim w ogóle znajdziemy pracę. Bo zaczynam od dupy strony, ale co tam, to mój blog J

wtorek, 22 listopada 2016

Nie mogę spać – czy zaburzenia snu są groźne?

Często wraz z depresją pojawiają się zaburzenia snu. I nie mówię o przypadkach gdy po prostu nie możesz usnąć, bo myślisz za dużo o różnych sprawach, czy martwisz się jakimś wydarzeniem w życiu. Mówię o chronicznych problemach ze spaniem, ciągłej walce z piaskowym dziadkiem.


Takie zaburzenia są opisane w ICD-10 pod kategorią F51 i G47. I tam znajdziemy kilka kategorii zaburzeń:

Nieorganiczne zaburzenia snu (F51)

  • Bezsenność
  • Hipersonia (nadmierna senność)
  • Zaburzenia rytmu snu i czuwania
  • Somnabulizm (powszechnie znane jako lunatykowanie)
  • Lęki nocne
  • Koszmary senne
  • Inne i nieokreślone zaburzenia snu (organiczne i nieorganiczne)

Zaburzenia snu (G47)

  • Zaburzenia rozpoczęcia i trwania snu
  • Nadmierna senność
  • Zaburzenia rytmu snu i wstawania
  • Bezdech senny
  • Narkolepsa i katalepsja
  • Inne i nieokreślone zaburzenia snu


I możemy pchać teraz definicje podręcznikowe, klasyfikacje i oceny fachowców. Jasne. Tylko, że chyba nie o to, chodzi. Poza tym każdy może wejść w Google czy Wikipedię i o tym poczytać. Tradycyjnie źródła anglojęzyczne są bogatsze i pełniejsze, więc jak nie możecie spać, to poczytajcie. Ja chcę Wam opowiedzieć jak to jest z pozycji osoby, która cierpi na te zaburzenia. A wygląda to bardzo nieciekawie.

Wyobraźcie sobie sytuację, że zbliża się godzina, gdy wszyscy domownicy idą spać. Całe osiedla się wyciszają, milknie nawet ujadający za oknem pies sąsiada. A wy nie możecie spać. Próbujecie wszystkiego. Zmieniacie po raz tysięczny pozycję w łóżku, liczycie barany czy co tam Wam skacze przez płotek w głowie. I nic. I wydaje Wam się, że minęło kilka godzin, a tak naprawdę walczycie dopiero pięć minut. I wpadacie we frustrację. Zaczynacie się denerwować. I to powoduje, że tym bardziej nie możecie zasnąć. Już w końcu się uspokajacie i rozpoczynacie walkę od początku. Kołdra na głowę, lewy bok, prawy bok, plecy, brzuch. Wstajecie, bo to nic nie daje. Włączacie telewizor i mimo tego, ze niebieskie światło pobudza i Wasz lekarz mówi, że to przeszkadza zaśnięciu, próbujecie zmęczyć oczy i mozg, żeby padł, umarł na te kilka godzin. I nic. Próbujecie zmęczyć się fizycznie. Ćwiczycie. Pompki, przysiady, gimnastyka. Padacie ze zmęczenia. Ale spać nie dajecie rady. Więc sięgacie po tabletki. Bierzecie kilka i kładziecie się do łóżka. W końcu zasypiacie. Budzicie się jednak za chwilę i patrzycie na zegarek. Zasrane piętnaście minut! I tak do rana. Siedem dni w tygodniu. Pełne miesiące. Oczywiście w pewnym monecie organizm się poddaje i zasypiacie. Tylko, że to nie jest zdrowy sen, to nie jest sen, który regeneruje. To jest sen ratunkowy. Sen, który rodzi się po to, żeby nie zabić organizmu. I wiecie, że wstaniecie bardziej zmęczeni niż się położyliście, że to tylko pauza w ciągłej walce ze zmierzchem i porankami.

Najgorsza w tym wszystkim jest jednak wszechogarniająca samotność. Człowiek ma wrażenie, ze wszyscy go opuścili, zostawili, wyjechali. Czuje się opuszczony, pozostawiony sam sobie. I jeśli już cierpi na zaburzenia nastroju, to te stany tylko go pogłębiają. Jeśli nie cierpi – to idzie dokładnie w kierunku, jaki upodobały sobie takie zaburzenia jak depresja czy dwubiegunówka.

Co na to poradzić?

Tutaj właśnie jest problem.

Farmakologia (leki, tabletki) są dobre przez chwilę. Pomagają zasnąć, ale nie podtrzymują snu. Ponadto, te najbardziej skuteczne są bardzo uzależniające i szybko rośnie tolerancja (zoplikon, zolpiderm czy beznodiazepiny). Ziołowe są nic nie warte. Podobno dobre efekty daje przyjmowanie melatoniny. Jednak to wszystko są tak naprawdę doraźne metody do stosowania tu i teraz, nie atakują problemu, tylko czasem pomagają w osłabianiu efektów.

I teraz wchodzimy w bardzo poważny problem. Polska ma jedną z największych w Europie sprzedaży środków nasennych. Mimo to, nikt nie prowadzi żadnych badań nad snem, nad jego zaburzeniami. Mówię o systemowej pomocy, nie o prywatnych klinikach, gdzie za grubą kasę zbadają przyczyny i wystawią diagnozę. Mówię o zwykłym leczeniu bezsenności. Bo osoba cierpiąca na chroniczną bezsenność ma raczej słabe perspektywy rozwoju zawodowego i utrzymania pracy. Brak snu zabija. Psychicznie i fizycznie. I nie ma żadnej pomocy. Faszeruje się ludzi tabletkami, potrzyma chwilę w szpitalu psychiatrycznym czy na oddziale neurologicznym…i dalej radź sobie człowieku sam. A bezsenność nie jest problemem błahym. I nie jest marginesem. Cierpią na nią tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy ludzi. Nasz służba zdrowia rozkłada w niemocy ręce i nic nie robi. I człowiek w desperacji zaczyna samodzielnie szukać rozwiązań. Sięga po coraz to większe dawki leków nasennych, szuka innych, nowych preparatów. I wpada w uzależnienie. I bierze ich jeszcze więcej, bo już nie powodują zaśnięcia. Dają trochę odlotu i tyle. Oczywiście jeśli ma szczęście i znajdzie lekarza, który będzie w stanie pomóc i pozwoli na takie radzenie sobie z tym ogromnym problemem. Częściej jednak samo pozyskanie leków nasennych wiąże się z wejściem w układ z jakimś dilerem, który sprowadza środki nasenne z zagranicy albo ma dojście do recept i aptek. I zamiast 20 złotych za opakowanie, trzeba zapłacić 100. Ale Ci zdesperowani, zrobią wszytko, żeby tylko na chwilę zamknąć oczy i odpocząć. To jest patologiczne, że człowiek zachowuje się jak narkoman – łamie prawo, kręci, oszukuje i naraża swoje zdrowie i życie, żeby móc usnąć. A Państwo nie robi nic w tym kierunku, nie robi nic, żeby Ci ludzie nie musieli uciekać się do zachowań typowych dla ćpunów, żeby na chwilę zamknąć oczy i przespać się kilka godzin. Budujemy społeczność narkomanów uzależnionych od leków na receptę. Sen staje się ostatecznym hajem i odlotem, którego pożądają. Są ćpunami marzeń sennych, do których nie mogą dotrzeć.


Dlatego gorąca prośba – jeśli znasz kogoś kto cierpi na zaburzenia snu – okaż mu wsparcie, pomóż mu jak tylko możesz. I zacznijmy mówić głośno o tym, jak wielki to problem. Bo chowanie tego pod kołdrę niczego nie zmienia, a tylko pogarsza kondycję takich ludzi. I prowadzi do tragedii, zaburzeń osobowości a często śmierci.

niedziela, 20 listopada 2016

Tatuaż – zakryj to!

Zapewne wielu z Was, noszących tatuaże, kiedyś spotkało się z sytuacją, że wzorek na Waszym ramieniu, nodze czy plecach, przestał Wam się podobać. Czasem nie możecie nawet na niego patrzeć. I ani makijaż, ani ubranie nie zmieni faktu, ze on tam jest. Co w takiej sytuacji? Jaki mamy opcje? JA znam przynajmniej dwie i postaram się Wam napisać, co o nich sądzę. Bez skrupułów i owijania w bawełnę.

Laser


Można pójść wybawić tatuaż laserowo. Pewnie, że można. Kosztuje do od cholery. Z tego, co udało mi się znaleźć, to pojedyncza sesja z kolorowym tatuażem o wymiarach 5 na 5 centymetrów to koszt około 200 – 250 złotych. Sesji może być wymaganych kilka, co najmniej. Wszystko zależy od tego jak głęboko tatuaż jest wbity, jak duży jest i jaka jest nasza wytrzymałość na ból. Po laserowym wybawianiu zostaje biała blizna, ślad po działaniu lasera.

Jak to działa? Otóż laser w bardzo krótkich odstępach czasu bombarduje nasza skórę, rozbijając barwnik na drobne cząsteczki, które są następnie absorbowane przez organizm. Musi robić to bardzo szybkimi impulsami, bo inaczej nasza skóra by się zagotowała. Serio. Kliniki oferujące taki zabiegi, reklamują je, jako bezinwazyjne, bezpieczne i bezbolesne. I pewnie w większości tak jest. Natomiast nie trudno trafić na słaby sprzęt czy mało fachowa obsługę, bo usługa w Polsce jest stosunkowo nowa. I każdy, kto kiedyś miał do czynienia z laserem wie, że to nie jest do końca bezbolesne.

Wrócę jeszcze do ceny, bo to jest tutaj najważniejsze. Przeważnie dla pełnego usunięcia tatuażu, wymagane są 4 do 6 zabiegów. Czasem więcej, jeśli tatuaż jest kolorowy lub dość duży. Większość klinik indywidualnie wycenia zabiegi, ale jeśli się już zdecydujecie, to na 100% nie zejdziecie w kosztach poniżej tysiąca złotych. Często będzie to Was kosztowało nawet kilka tysięcy. I zawsze pozostaje ślad. Biała plama. Bo laser mnie tylko działa na barwnik tatuażu, ale na całe komórki skóry – wiec nie ma opcji, żeby nie było po tym śladu. I co zrobić z takim śladem? Najlepiej zakryć tatuażem…no właśnie

Cover


Tylko, po co wydawać kilka tysięcy złotych na usuniecie czegoś, skoro technika powoduje, ze zostaje po tym blizna, znamię, które wypada zakryć? Może warto, więc pomyśleć od razu o zakryciu starego, niechcianego tatuażu, nowym wzorem? Na pewno wyjdzie taniej. Przeważnie zamykamy temat w jednej, dwóch sesjach. I zamiast wstydliwej plamy, mamy nowy tatuaż. Musicie tylko pamiętać o kilku rzeczach, jak już zdecydujecie się na cover.

Tatuaż, którym chcecie przykryć stary wzorek musi być większy. Jeżeli chcecie kompletnie przykryć stary wzór, to musicie brać to pod uwagę. Tatuażyk spod łopatki wielkości monety, może stać się wzorem na cała łopatkę. I nie żałujcie sobie. Jeśli znajdziecie naprawdę fajny wzorek, lub zaprojektujecie coś fantastycznego – do dzieła. Przykrywajcie stare dłubaninki.

Tatuaż, którym chcecie przykryć tary wzorek, przeważnie musi być nieco ciemniejszy. Nie liczcie, że przykryjecie czarna plamę żółtym kleksem, bo gdzieś to zawsze przebije, będzie „prześwitywać”. 

Więc nie dziwcie się, jeśli tatuator przy planowaniu covera nieco zmieni barwy, przyciemni wzór lub zaproponuje zastosowanie innej gamy kolorystycznej. To naturalne, bo tatuażyści wiedzą, jak poszczególne pigmenty ze sobą grają, jak się nakładają i jaki efekt dają. Więc nie marudzimy jak zamiast fioletu, wejdzie granat. Pamiętajcie - to Was tatuator ratuje, nie wy jego J


Jako osoba wytatuowana, nie jestem zwolenniczką usuwania tatuaży, jakąkolwiek metodą. Bo pewnie metod jest jeszcze kilka, z przeszczepem skory włącznie. Wolę jednak zrobić cover, nawet, jeśli miałoby to oznaczać wbijanie czerni na blachę. Nie wiecie, co to znaczy „na blachę”? To ostateczna forma covera. Wszystko na czarno. Chociaż ja zawsze myślę, że jak dojdzie do tego, to poproszę tatuażystę, żeby zasymulował w takim coverze nocne niebo. Niech zostawi trochę prześwitów w kształtach gwiazd. Przynajmniej niech udaje to kolejny tatuaż J


W weekend troszkę odpoczywałam i chorowałam, wiec będziemy teraz nadrabiać, bo tematów i pomysłów mam trochę. Więc obserwujcie spokojnie moje profile społecznościowe – FB, Twittera, Instagrama. I dodawajcie mnie na Snapie: anjatattoo. Tam też się produkuje i wygłupiam. Codziennie coś J

czwartek, 17 listopada 2016

Movie III


Kłamstewka Instagrama

Wracam jak bumerang do Instagrama. Bo jest kilka rzeczy, które mnie irytują w tym „półświatku”. I jeśli kogoś urażę, nadepnę komuś na odcisk, to tylko, dlatego, że robicie jedną z tych rzeczy. Jeśli nie łapiecie się i jesteście fair – to nie o Was J


Followersi


Największym grzechem jest kupowanie followersów. Bo to oznacza, że wiesz, jak mierną osobowością jesteś i musisz sobie sztucznie podbić cyferki, żeby się dobrze poczuć, albo zacząć zarabiać na IG. To jest zwykłe kupowanie sobie reklamy – powiedzą inni. Ok, jeśli wiesz, że reklamodawca, na którym Ci zależy, nie wejdzie deal, dopóki nie osiągniesz określonej liczby obserwujących i stawia taki warunek – kupuj. To jest ten poziom, na którym może to zostać wybaczone. Jeśli natomiast startujesz i pierwszym krokiem jest zapłacenie, za nabicie kilku lub kilkudziesięciu tysięcy polubień, to po prostu kupujesz sobie armię zombie, którzy nie widzieli twojego profilu, nie znają Cię i nie są wiarygodną grupą docelową. Pamiętajcie, że jak chcecie coś osiągnąć na bazie swoich obserwujących, to muszą oni być realnymi ludźmi, którzy kupują Ciebie, dlatego że chcą, nie, dlatego, że ktoś ich wrzucił do bazy. Serio. Lepiej mieć kilka tysięcy aktywnych i partycypujących obserwujących niż kilkadziesiąt tysięcy kupionych zombie, co nawet nie kumają, kogo lubią.

Szmaty


Wiem, że na IG są dziesiątki, jeśli nie więcej, dziewczyn, które dostają ubrania do reklamowania od producentów, ze sklepów internetowych itd. Widzę jednak też mnóstwo dziewczyn, które kupują ciuchy i udają, że je dostają za darmo przez IG. I to ma dwa negatywne cechy.

Po pierwsze – po prostu kłamiecie, a kłamstwo ma krótkie nogi. Bo jeśli kupiliście ciuch nieznanego jeszcze projektanta, albo mało znanej marki i pozujecie na ich „gwiazdę” i kłamiecie, że dostaliście ciuchy za free, to jest kilka sposobów na sprawdzenie tego. Poza tym, taka firma prędzej czy później wejdzie w jakiś deal, gdy rozpozna potencjał IG i wtedy może się okazać, że wybierze kogoś na wyłączność i ogłosi to u siebie…wpadka. Ups! Dlatego jak coś kupujecie, to nie kłamcie, że dostaliście od producenta czy dystrybutora. Możecie powiedzieć że macie, że się podoba, że jest super. Kłamstwo wyjdzie i stracicie na wiarygodności. Nie mówiąc już o nadszarpnięciu wizerunku u potencjalnych reklamodawców.

Po drugie – tworzycie mit, że wszyscy tak mogą. Z całym szacunkiem – nie wszyscy. Pani Jola z warzywniaka, która wrzuca dużo zdjęć i ma dużo obserwujących, raczej nie stanie się twarzą znanej marki, która adresuje swoją grupę docelową w użytkowników Instagrama. Musicie mieć „to coś”. Urodę, charakter, pazur, osobowość – bycie zwykłym, bycie setną kopią tego, co już na IG jest, nie daje żadnych gwarancji sukcesu czy zarobku.

Więc ostrożnie z pozowaniem na celebrytkę, bo robicie krzywdę sobie, ale też innym.

Biznes


Nie każde twoje spotkanie, które wrzucasz na IG w formie filmików, to spotkanie „biznesowe”. Nie każdy twój post to „reklama”. Nie każda Twoja wypowiedź, to „marketing”.  Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Daleko nie zajedziecie, gdy opowiadacie, jak to się spotkaliście w interesach w centrum handlowym, a na filmiku widać, że w szkolnej teczce macie swoje CV. Nie wiem, co chcecie zyskać budując wokół siebie enigmę „biznesu” i wielkich interesów, ale to zwyczajnie wystaje Wam z butów za każdym razem. Dlaczego jak idę do kibelka to nie powiem, że muszę na chwilę wyjść, tylko muszę ściemniać, że idę w celach kosmetyczno-estetycznych do profesjonalnego gabinetu (czytaj – wysrać się do kibla). Nie musicie nazywać spotkania o pracę, spotkaniem biznesowym. Robicie sobie sami tym krzywdę. Bo dziś pracodawcy i reklamodawcy patrzą uważnie na media społecznościowe. I jak idziesz na spotkanie biznesowe, to masz pracę lub prowadzisz własny interes. I trafiasz do takiego pracodawcy i on pyta – a co z tym interesem, co go miałaś i się chwaliłaś na IG? Co dopowiesz? Bo nie ma dobrego wyjścia z takiego impasu. Po prostu kłamałaś i teraz to wyjdzie.

Więc jeśli nie chcecie nazywać wprost, obrazowo i bezpośrednio tego, co robicie, to starajcie się przynajmniej nie budować wokół tego aury czegoś więcej niż to jest. Pamiętajcie, że Waszym kapitałem są Wasi obserwujący, jak ich okłamiecie, to stracicie ten kapitał, jego aktywność, szacunek i wszystko, co jest cenione w dużej publiczności.

Kopiści


Już o tym pisałam. Jeśli korzystacie z pomysłu kogoś innego, mówicie coś, co ktoś już napisał, lub powiedział, to przynajmniej miejcie cywilną odwagę powiedzieć o tym, że się inspirujecie, odpowiadacie. Pomagacie wszystkim zainteresowanym. Jak ordynarnie zrzynacie coś od kogoś, lub czytacie jego teksty i nie wspominacie o nim samym, to świadczy o Was bardzo źle, a jak pisałam tutaj wcześniej – kłamstwa i tego typu akcje szybko wychodzą i są łatwe do sprawdzenia.

Edytor


I na koniec – drogie panie. Jeżeli prowadzicie profile prywatne i na nich chcecie prowadzić rozszerzoną działalność (reklamowanie ciuchów, kosmetyków), to nie przesadzajcie z filtrami, photoshopem czy innymi narzędziami do poprawiania. Traci na tym wasza autentyczność. I naprawdę, żyjemy w czasach, gdy poprawienie sobie nosa, ust czy policzków przy pomocy medycyny estetycznej spotyka się z krytyką od ludzi, którzy siedzą jednymi półdupkami ze sto lat za całym światem. Wiec nie ma potrzeby kłamać, że się nic nie robiło, jak wystarczy przejść na Wasze zdjęcia sprzed roku, dwóch żeby zobaczyć, że taka zmiana bez ingerencji medycznej jest anatomicznie niemożliwa. Drogie panie – robimy to żeby wyglądać lepiej, czuć się lepiej same ze sobą i wzbudzać zachwyt u widzów. Dlaczego mając takie motywacje je ukrywamy? Przecież to bez sensu. Jak atakuje Was taki niekarmiony troll z tekstem – „sztuczna jesteś, więcej sobie tego wstrzyknij, to będziesz miała usta jak dupa pawiana” to nie zaprzeczajcie, jeśli to robicie. Bo jego nakręcacie i zaraz Wam wklei zdjęcie sprzed zabiegu i posypie się fala hejtu. Zwłaszcza, że jeśli to robicie, to też dla tych ludzi, którzy chcą was oglądać. Nie tylko dla siebie. I otwartość w temacie pomaga. Kłamstwa, po raz setny – wyjdą tak czy inaczej i tutaj nie ma szansy na wygraną. Żadnej.


Więc, jeśli startujesz na IG i masz jakieś plany, to nie patrz na inne „gwiazdy”. Spójrz na siebie, oceń, co masz do zaoferowania, co możesz dać innym. Jak to będzie szczere i autentyczne, to gdzieś z tym dojdziesz. Wolniej lub szybciej, ale naprawdę ludzie cenią bardziej autentyczność niż szablonowość, prawdę niż ściemę i oryginalność niż powielanie. Ale to Wasz wybór, każdy musi przetrzeć swoją drogę. Ja cenię to, o czym piszę i drażni mnie to, co wymieniam i piętnuje. Powtórzę – jeśli nie robisz tych rzeczy – nie mam problemu z Tobą. Nie atakuje też nikogo personalnie tylko mówię o zjawiskach, obserwacjach. Wiec jak czujesz się urażona – Twój problem. Ja śpię spokojnie, bo nie robię tych rzeczy. Z szacunku dla publiczności. J

wtorek, 15 listopada 2016

Depresja w natarciu

Wczoraj nic nie napisałam, bo umieram na grypę…koszmar. Jednak trafiłam na artykuł, który mnie poruszył i chcę się nim w wami podzielić. Pomógł mi w jego tłumaczeniu Jakub, więc tutaj chcę mu podziękować J

Artykuł pojawił się na stronie NBC News.

Chodzi o to, coraz więcej dzieci, młodzieży zapada na depresję. Nie są jednak na nią leczeni, bo po prostu antydepresanty nie działają, bo są przygotowywane dla dorosłych.

Badanie przeprowadzono na próbie 170 000 nastolatków i 180 000 młodzieży w wieku 18 do 25 lat.
W skali roku, odsetek osób zapadających na ciężkie epizody depresyjne wzrósł z 8,7% w 2005 do 11,3% wśród nastolatków i z 8,8% do 9,6% wśród dorosłej młodzieży. Niemal jeden na 11 młodych ludzi zapada na depresję. W przeważającej większość chodzi o białe dziewczyny.

Naukowcy zwracają uwagę, że wpływ na to może mieć zwłaszcza nękanie on-line. Dziewczyny używają bardziej intensywnie telefonów do pisania wiadomości i używania aplikacji społecznościowych. Powiązanie tych cech – intensywnego używania telefonów i zapadania w nastroje depresyjne zostało już jakiś czas temu udowodnione.

Jednocześnie młodzież nie zgłasza się do lekarzy mimo ciężkiej depresji. Z jednej strony jest to spowodowane lękiem przez antydepresantami, z drugiej – po prostu nikomu o tym nie mówią, w obawie przez atakami trolli i zwykłych idiotów.

To nie są błahe sprawy, bo nieleczona depresja jest wskazywana, jako jeden z głównych czynników wzrostu liczby samobójstw wśród młodzieży pomiędzy 15 a 19 rokiem życia. Samobójstwo jest druga przyczyną śmierci w tej grupie wiekowej.

Tyle sam artykuł.

I co z tego, powiecie. Przecież mnie to nie dotyczy i nasze nastolatki mają się dobrze. Pffff….

Tylko, że to nie do końca prawda. W momencie, gdy telefony i media społecznościowe stają się jedynym łącznikiem ze światem, jedynym spowiednikiem i publicznym pamiętnikiem, nie jest trudno paść ofiarą nękania, trollingu czy zwykłego chamstwa i buractwa. I jeśli medium, któremu ufamy staje się źródłem represji czy „pojazdu”, to tracimy sporą cześć naszego życia, tracimy zaufanie, tracimy wiarę w siebie i w to, ze jesteśmy w stanie w ogóle być w dzisiejszym świecie. A to może prowadzić wprost do depresji. A gdy jest się młodym, dojrzewającym fizycznie i psychicznie człowiekiem, może to zebrać dość ciężkie żniwo. Codziennie czytamy o samobójstwach w wyniku trollingu, czy nękania w sieci. I dotyczy to zwłaszcza nastolatków. Tylko nikt systemowo nie zajmuje się tematem, bo uważamy, że nasze nastolatki są bez emocji, to oni psują Internet, to oni są trollami i maja dobrą zabawę. Tylko, że znakomita część tych trolli, to ludzie dobrze po 25 roku życia, którzy mają już perturbacje dojrzewania za sobą. Młodzież mnie jest bardziej odporna, bo jest zanurzona w sieci od zawsze. To właśnie powoduje, że jest bardziej podatna. Bo Internet nie działa jak szczepionka, czy wirus, że jeśli mamy z tym kontakt, to nasze organizmy uczą się sobie z tym radzić. Nie. Radzić sobie z przemocą on-line trzeba się nauczyć, trzeba umieć odróżnić rzeczywistość od facebooka, użytkownika i znajomego od trolla, prawdę od sfabrykowanej treści. Tego nie uczy nikt, wszyscy lekceważą skutki tego braku edukacji i nikt nie ma recepty na depresję i samobójstwa wśród młodzieży. Bo rozwiązaniem nie jest blokada dostępu do sieci czy cenzura. Nastolatek zawsze znajdzie sposób żeby wrócić do swojego ukochanego świata, nawet, jeśli czasem dostaje od niego w dupę.


Trochę zamieniliśmy dualizm, ciało-duch, na dualizm offline-online i tego już nie cofniemy…dlatego musimy zadbać o to, żeby w przypadku poważnych zaburzeń depresyjnych czy samobójczych skłonności, pomagać młodym ludziom. Bo oni sami nie pójdą do lekarza, nie pochwalą się rodzicom czy kolegom. Będą się dusić w sobie i umierać od środka, z uśmiechem z katalogu na twarzach i masą emotikonek w SMSach i na Snapie. A mówimy o liczbie blisko 10% populacji. Czy stać nas na stratę dziesiątej części młodego pokolenia, tylko, dlatego, ze lekceważymy ich problemy? Chyba nie…i ktoś powinien się tym zająć, ktoś powinien o tym mówić. Ja to robię i będę to robiła. Podejmiecie się tego razem ze mną?