środa, 30 listopada 2016

Aktor na scenie własnych lęków

Ilu z Was kojarzy albo wie, co to są histrioniczne zaburzenia osobowości? Pewnie niewielu. Dlatego

muszę o tym napisać. Bo wiedza jest pierwszym stopniem do rozumienia.

Zaburzenia te występują w klasyfikacjach ICD-10 i DSM-IV pod numerami, odpowiednio, F60.4 i 301.50.

Jak podaje Wikipedia, pojęcie te wywodzi się od greckiego histrio, czyli aktor i charakteryzuje się egzaltacja zachowań, przesadnym wyrazem emocjonalnym, teatralnością zachowań, staraniami o zwrócenie uwagi i prowokacyjną seksualnością. Do kryteriów diagnostycznych należą:

Według ICD-10 musza wystąpić przynajmniej trzy z poniższych:

  • teatralność
  • sugestywność
  • płytka uczuciowość
  • poszukiwanie docenienia (bycie w centrum)
  • niestosowna uwodzicielskość
  • koncentracja na atrakcyjności fizycznej


W DSM-IV:

  • brak poczucia komfortu w sytuacjach, w których nie jest się w centrum uwagi
  • interakcje z innymi charakteryzujące się często niestosownym kuszeniem erotycznym (inappropriate sexually seductive) lub zachowaniami prowokacyjnymi
  • przejawianie szybko się zmieniających i płytkich emocji
  • konsekwentne wykorzystywanie wyglądu fizycznego do zwracania na siebie uwagi innych
  • styl wypowiedzi nadmiernie impresjonistyczny i pozbawiony szczegółów
  • samokreowanie się (self-dramatization), teatralność, wyolbrzymianie ekspresji emocji
  • podatność na sugestie, czyli łatwe uleganie wpływom innych lub okoliczności
  • uważanie związków za bardziej intymne niż są one w rzeczywistości


Tyle jeśli chodzi o czyste teoretyzowanie i wklejanie zawartości stron J

O co chodzi?

Osoba z takimi zaburzeniami za wszelką cenę chce pasować do swojego otoczenia i to w sposób pozwalający jej na bycie wyżej niż inni. Nie wynika to z narcyzmu, ale ze sposobu, w jaki radzą sobie z otoczeniem, własnymi słabościami, lękami czy depresją. Osoba z histrionicznym zaburzeniem będzie za wszelką cenę walczyła o pozostawanie w centrum uwagi, w centrum zainteresowania. Nawet kosztem kłamstwa czy udawania. Stąd odwołanie do aktora. I to nie jest tak, że te zachowania czy postawy są intencjonalne, umyślne. Te osoby nie potrafią w inny sposób reagować na otoczenie, innych ludzi, różne okoliczności. Osoby takie będą grały, bardzo żywo i aktywnie reagują na wszystko, co się dzieje wokół nich, mają żywą ekspresję słowną i fizyczną (gestykulacja). Gdy opowiadają, często robią to na poziomie bardzo ogólnym, nie wchodzą w szczegóły. Dramatyzują jakby najmniejsze zdarzenie, najbardziej nawet błahe było ważne, najważniejsze dla nich i dla wszystkich dookoła. Charakteryzuje je także szczególna dbałość o wygląd fizyczny i zasłanianie się tą fizycznością przed ingerencją w nich samych. To może prowadzić do zaburzeń łaknienia (anoreksji lub bulimii) i w konsekwencji do stanów depresyjnych i innych zaburzeń psychicznych.

Przez cały ten fasadowy teatr, osoby takie często wpadają w depresję i stany lekowe, gdy zaczyna brakować im sił na ciągłe udawanie i grę. Człowiek tarci samego siebie na scenie choroby – upośledza swoje rzeczywiste talenty, oddala się od ludzi w sensie rzeczywistej interakcji (na rzecz pozorowanej). Brak akceptacji otoczenia może prowadzić do pogłębiania się stanów depresyjnych, autoagresji, przemocy wobec innych i finalnie do samobójstwa. Bo człowiek histrioniczny jest wiecznie rozdarty, wiecznie na dwóch biegunach osobowości, wiecznie na dwóch scenach w życiu.
Postawić diagnozę jest niezwykle trudno, bo te osoby doskonale umieją maskować swoje prawdziwe emocje, przy pomocy przesadzonych reakcji udawanych, granych. Przy tych zaburzeniach, gdy występują wraz z depresją, chorobą dwubiegunową czy stanami lękowymi, mogą skutecznie być przez zaburzenia histrioniczne zasłonięte, nie możliwe do diagnozy.


Zaburzenia histrioniczne to mieszanka wybuchowa. Bo z pozoru osoba jest pogodna, otwarta, przyjacielska i energiczna. W środku dzieje się bardzo często bardzo źle. Zamkniecie na ludzi, na otoczenie, brak leku przed śmiercią czy wahania nastrojów są fasadowo zasłonięte i kipią, gwiżdżą, drżą przed nieuchronną erupcją. I do wybuchu wystarczy impuls, szturchniecie, pstryczek. I fasada opada, szal wchodzi na scenę w towarzystwie agresji, przygnębienia i desperacji. I to się może skończyć dla wielu osób źle. Nie dla osoby chorej, która w takim wypadku nie widzi żadnych zagrożeń, czuje jedynie to, że na chwilę upuści parę z gwizdka, poczuje się na kilka sekund lepiej, prawie normalnie. Czasem osiągają to dzięki atakom szału, czasem poprzez alkohol, narkotyki czy zakupoholizm. Nic to jednak w szerokim obrazie nie daje, a jedynie wzmaga frustrację, i pogłębia stany zaburzeniowe.

Istnieje też głębszy problem, gdy grana rola zaczyna dominować i jest sukcesem. Skłaniamy się wtedy ku zaburzeniom schizofrenicznym, gdzie świat wymyślony, wykreowany, udawany staje się bardziej realny od rzeczywistości.

Leczenie jest bardzo trudne. Leki nie działają na samo zaburzenie histrioniczne, pomagają tłumić efekty zaburzeń towarzyszących. Pomaga tylko terapia, ale w bardzo ograniczonym zakresie. Głównie ze względu a charakter zaburzenia. Ciężko jest się przebić przez kostium klauna do serca problemu, gdy gra i udawanie jest głównym symptomem zaburzenia. Leczenie farmakologiczne może tez być niebezpieczne, bo może prowadzić do wykorzystania leków do osiągnięcia efektu zwrócenia na siebie uwagi i innych teatralnych gestów, lezących w naturze tego zaburzenia. Z samobójstwem włącznie.


Musicie zdawać sobie sprawę z takich sytuacji i zaburzeń, żeby prawidłowo na nie reagować. Starać się pomagać takim ludziom zamiast ich piętnować i alienować. Bo odsuwanie ich od siebie powoduje wyłącznie eskalacje i agresje. Nic nie zdziałacie, a jedynie narazicie siebie i osoby chore na większe ryzyka. Bo śmierć chodzi krok w krok za histrionikiem. I on się jej nie boi, on ją akceptuje, jako towarzyszkę, sprzymierzeńca. I dla osiągnięcia swoich celów, zaspokojenia na kilka sekund swoich potrzeb – jest w stanie spuści ja ze smyczy, narażając nie tylko siebie, ale tez wszystkich dookoła. Żeby tylko nie zostać samemu ze sobą. Bo samotność jest chyba najgorszą rzeczą dla histrionika…gorszą niż śmierć.

niedziela, 27 listopada 2016

Tatuaż w pracy

Poruszaliśmy już ten temat, ale trzeba do niego wracać. Rozbijać na detale i rozważać opcje. Bo nie jest to błahostka i zaczyna dotyczyć coraz większej ilości ludzi. Chodzi oczywiście o kwestie tatuażu w miejscu pracy.  O tym jak ciężko jest dostać pracę z tatuażem jeszcze pogadamy.

Wszystko, tak naprawdę opiera się na tym, czy pracujecie z klientem, czy nie. I od branży. Ale po kolei.


Praca z Klientem


Jeśli wasza praca polega na bezpośrednim kontakcie z klientem, to możecie się borykać z pewnym problemem. I to nawet nie koniecznie ze strony Klientów. Największym problemem mogą być sami pracodawcy. Wynika to z tego, ze nikt nie robi chyba badań na temat tolerancji grup docelowych względem tatuaży. Bo, po co. Lepiej założyć, że Klient nie toleruje i nie wystawiać osoby z wzorkami na pierwszą linię. I mamy do czynienia z miękką dyskryminacją. Bo zapewne większości Klientów tatuaże, jeśli są ładne, profesjonalnie wykonane i nie wulgarne, nie przeszkadzają. Pracodawca robi pewne założenie oparte na niczym i po prostu albo nie da pracy, albo zamknie takiego delikwenta na zapleczu, do układania pudełek czy towaru. Z dala od Klienta.

Widać pewną zmianę w sklepach z odzieżą w dużych miastach. Dopuszcza się do pracy ludzi wytatuowanych, nawet w widocznych miejscach. Ale to nadal margines i firmy celujące w modę dla młodego pokolenia. Nie widziałam wytatuowanych sprzedawców czy sprzedawczyń w sklepach o szerszym spektrum Klienta, takich jak Zara czy sklepy z eleganckim obuwiem.

Przestaje to tez być problemem w sklepach spożywczych. W biedronce czy innych dyskontach, widzimy na kasach ludzi z tatuażami w widocznych miejscach i nikt nie ma z tym problemu.
Jednak nadal mamy do czynienia raczej z wyjątkami w regule, niż z regułą. Nadal osoba wytatuowana będzie miała problem w takich miejscach znaleźć pracę czy się utrzymać. Zwłaszcza, gdy ciasne głowy pracodawców nie kumają, że dopóki nie zdobędą wiedzy o preferencjach w tej sprawie od klientów, to zakładanie czegokolwiek jest krzywdą nie tylko dla pracowników, którzy wybrali taki, a nie inny sposób wyrażania siebie.

Praca w Biurze


Jeśli pracujesz bez kontaktu z klientem, sytuację masz troszkę lepsza, ale daleką od ideału. Bez kontaktu z klientem, jeden z kontrowersyjnych punktów spornych znika. Jednak przeważnie od pracownika w biurze wymaga się nieco innego zestawu umiejętności i można powiedzieć, ze aparycja do nic nie należy. Jednak często spotyka się przypadki, gdy pracownik backoffice także ma problemy w związku z posiadaniem tatuaży. Głównie z powodu kretyńskich uprzedzeń jego współpracowników lub stereotypów praktykowanych przez przełożonych. Obecność tatuażu może też oznaczać większa presję na popełnienie błędu, w celu potwierdzenia stereotypu. Takiemu pracowników jest nieco trudniej udowodnić swoją wagę dla firmy, ustabilizować obowiązki czy uzyskać awans.

Sytuacja nie jest dramatyczna, ale jest daleka od ideału. Ideału, w którym tatuaże nie mają żadnego wpływu na postrzeganie pracownika.

Wzorki mogą też w umiarkowany sposób pomagać. Bo pracownik jest wyrazisty i gdy rzeczywiście sięgnie jakiś sukces – jest łatwiej zapamiętywany. To jednak także raczej ewenementy niż zasada.


Praca fizyczna


Tutaj chyba najmniej zwraca się uwagę na tatuaże. Bo nie ma to znaczenia na budowie, w remontówce czy przy innych zajęciach skoncentrowanych na fizycznym wykonywaniu obowiązków. Czy trzeba pisać coś więcej o tym segmencie rynku pracy? Chyba nie. Nikt nie zwraca uwagi, ze murarz czy spawacz ma tatuaże. Po prostu.


W tym wszystkim najbardziej brakuje jednego – rzetelnej obserwacji zjawiska. Badań, analiz i pochylenia się nad problemem, jaki się niewątpliwie pojawia. Z własnego doświadczenia wiem, że kilka dużych firm podpisało, tak zwaną „kartę różnorodności”, w której zobowiązują się do niedyskryminowania nikogo bez względu na to, jakie ma poglądy, w jakiś sposób się wyraża, jakie ma preferencje polityczne czy seksualne. I te firmy nie mają problemu z tatuażami w pracy, przynajmniej w założeniu. Bo na poziomie ludzkim, często to nie wygląda tak kolorowo…


Postaram się niebawem napisać parę słów o tym jak to wygląda zanim w ogóle znajdziemy pracę. Bo zaczynam od dupy strony, ale co tam, to mój blog J

wtorek, 22 listopada 2016

Nie mogę spać – czy zaburzenia snu są groźne?

Często wraz z depresją pojawiają się zaburzenia snu. I nie mówię o przypadkach gdy po prostu nie możesz usnąć, bo myślisz za dużo o różnych sprawach, czy martwisz się jakimś wydarzeniem w życiu. Mówię o chronicznych problemach ze spaniem, ciągłej walce z piaskowym dziadkiem.


Takie zaburzenia są opisane w ICD-10 pod kategorią F51 i G47. I tam znajdziemy kilka kategorii zaburzeń:

Nieorganiczne zaburzenia snu (F51)

  • Bezsenność
  • Hipersonia (nadmierna senność)
  • Zaburzenia rytmu snu i czuwania
  • Somnabulizm (powszechnie znane jako lunatykowanie)
  • Lęki nocne
  • Koszmary senne
  • Inne i nieokreślone zaburzenia snu (organiczne i nieorganiczne)

Zaburzenia snu (G47)

  • Zaburzenia rozpoczęcia i trwania snu
  • Nadmierna senność
  • Zaburzenia rytmu snu i wstawania
  • Bezdech senny
  • Narkolepsa i katalepsja
  • Inne i nieokreślone zaburzenia snu


I możemy pchać teraz definicje podręcznikowe, klasyfikacje i oceny fachowców. Jasne. Tylko, że chyba nie o to, chodzi. Poza tym każdy może wejść w Google czy Wikipedię i o tym poczytać. Tradycyjnie źródła anglojęzyczne są bogatsze i pełniejsze, więc jak nie możecie spać, to poczytajcie. Ja chcę Wam opowiedzieć jak to jest z pozycji osoby, która cierpi na te zaburzenia. A wygląda to bardzo nieciekawie.

Wyobraźcie sobie sytuację, że zbliża się godzina, gdy wszyscy domownicy idą spać. Całe osiedla się wyciszają, milknie nawet ujadający za oknem pies sąsiada. A wy nie możecie spać. Próbujecie wszystkiego. Zmieniacie po raz tysięczny pozycję w łóżku, liczycie barany czy co tam Wam skacze przez płotek w głowie. I nic. I wydaje Wam się, że minęło kilka godzin, a tak naprawdę walczycie dopiero pięć minut. I wpadacie we frustrację. Zaczynacie się denerwować. I to powoduje, że tym bardziej nie możecie zasnąć. Już w końcu się uspokajacie i rozpoczynacie walkę od początku. Kołdra na głowę, lewy bok, prawy bok, plecy, brzuch. Wstajecie, bo to nic nie daje. Włączacie telewizor i mimo tego, ze niebieskie światło pobudza i Wasz lekarz mówi, że to przeszkadza zaśnięciu, próbujecie zmęczyć oczy i mozg, żeby padł, umarł na te kilka godzin. I nic. Próbujecie zmęczyć się fizycznie. Ćwiczycie. Pompki, przysiady, gimnastyka. Padacie ze zmęczenia. Ale spać nie dajecie rady. Więc sięgacie po tabletki. Bierzecie kilka i kładziecie się do łóżka. W końcu zasypiacie. Budzicie się jednak za chwilę i patrzycie na zegarek. Zasrane piętnaście minut! I tak do rana. Siedem dni w tygodniu. Pełne miesiące. Oczywiście w pewnym monecie organizm się poddaje i zasypiacie. Tylko, że to nie jest zdrowy sen, to nie jest sen, który regeneruje. To jest sen ratunkowy. Sen, który rodzi się po to, żeby nie zabić organizmu. I wiecie, że wstaniecie bardziej zmęczeni niż się położyliście, że to tylko pauza w ciągłej walce ze zmierzchem i porankami.

Najgorsza w tym wszystkim jest jednak wszechogarniająca samotność. Człowiek ma wrażenie, ze wszyscy go opuścili, zostawili, wyjechali. Czuje się opuszczony, pozostawiony sam sobie. I jeśli już cierpi na zaburzenia nastroju, to te stany tylko go pogłębiają. Jeśli nie cierpi – to idzie dokładnie w kierunku, jaki upodobały sobie takie zaburzenia jak depresja czy dwubiegunówka.

Co na to poradzić?

Tutaj właśnie jest problem.

Farmakologia (leki, tabletki) są dobre przez chwilę. Pomagają zasnąć, ale nie podtrzymują snu. Ponadto, te najbardziej skuteczne są bardzo uzależniające i szybko rośnie tolerancja (zoplikon, zolpiderm czy beznodiazepiny). Ziołowe są nic nie warte. Podobno dobre efekty daje przyjmowanie melatoniny. Jednak to wszystko są tak naprawdę doraźne metody do stosowania tu i teraz, nie atakują problemu, tylko czasem pomagają w osłabianiu efektów.

I teraz wchodzimy w bardzo poważny problem. Polska ma jedną z największych w Europie sprzedaży środków nasennych. Mimo to, nikt nie prowadzi żadnych badań nad snem, nad jego zaburzeniami. Mówię o systemowej pomocy, nie o prywatnych klinikach, gdzie za grubą kasę zbadają przyczyny i wystawią diagnozę. Mówię o zwykłym leczeniu bezsenności. Bo osoba cierpiąca na chroniczną bezsenność ma raczej słabe perspektywy rozwoju zawodowego i utrzymania pracy. Brak snu zabija. Psychicznie i fizycznie. I nie ma żadnej pomocy. Faszeruje się ludzi tabletkami, potrzyma chwilę w szpitalu psychiatrycznym czy na oddziale neurologicznym…i dalej radź sobie człowieku sam. A bezsenność nie jest problemem błahym. I nie jest marginesem. Cierpią na nią tysiące, jeśli nie dziesiątki tysięcy ludzi. Nasz służba zdrowia rozkłada w niemocy ręce i nic nie robi. I człowiek w desperacji zaczyna samodzielnie szukać rozwiązań. Sięga po coraz to większe dawki leków nasennych, szuka innych, nowych preparatów. I wpada w uzależnienie. I bierze ich jeszcze więcej, bo już nie powodują zaśnięcia. Dają trochę odlotu i tyle. Oczywiście jeśli ma szczęście i znajdzie lekarza, który będzie w stanie pomóc i pozwoli na takie radzenie sobie z tym ogromnym problemem. Częściej jednak samo pozyskanie leków nasennych wiąże się z wejściem w układ z jakimś dilerem, który sprowadza środki nasenne z zagranicy albo ma dojście do recept i aptek. I zamiast 20 złotych za opakowanie, trzeba zapłacić 100. Ale Ci zdesperowani, zrobią wszytko, żeby tylko na chwilę zamknąć oczy i odpocząć. To jest patologiczne, że człowiek zachowuje się jak narkoman – łamie prawo, kręci, oszukuje i naraża swoje zdrowie i życie, żeby móc usnąć. A Państwo nie robi nic w tym kierunku, nie robi nic, żeby Ci ludzie nie musieli uciekać się do zachowań typowych dla ćpunów, żeby na chwilę zamknąć oczy i przespać się kilka godzin. Budujemy społeczność narkomanów uzależnionych od leków na receptę. Sen staje się ostatecznym hajem i odlotem, którego pożądają. Są ćpunami marzeń sennych, do których nie mogą dotrzeć.


Dlatego gorąca prośba – jeśli znasz kogoś kto cierpi na zaburzenia snu – okaż mu wsparcie, pomóż mu jak tylko możesz. I zacznijmy mówić głośno o tym, jak wielki to problem. Bo chowanie tego pod kołdrę niczego nie zmienia, a tylko pogarsza kondycję takich ludzi. I prowadzi do tragedii, zaburzeń osobowości a często śmierci.

niedziela, 20 listopada 2016

Tatuaż – zakryj to!

Zapewne wielu z Was, noszących tatuaże, kiedyś spotkało się z sytuacją, że wzorek na Waszym ramieniu, nodze czy plecach, przestał Wam się podobać. Czasem nie możecie nawet na niego patrzeć. I ani makijaż, ani ubranie nie zmieni faktu, ze on tam jest. Co w takiej sytuacji? Jaki mamy opcje? JA znam przynajmniej dwie i postaram się Wam napisać, co o nich sądzę. Bez skrupułów i owijania w bawełnę.

Laser


Można pójść wybawić tatuaż laserowo. Pewnie, że można. Kosztuje do od cholery. Z tego, co udało mi się znaleźć, to pojedyncza sesja z kolorowym tatuażem o wymiarach 5 na 5 centymetrów to koszt około 200 – 250 złotych. Sesji może być wymaganych kilka, co najmniej. Wszystko zależy od tego jak głęboko tatuaż jest wbity, jak duży jest i jaka jest nasza wytrzymałość na ból. Po laserowym wybawianiu zostaje biała blizna, ślad po działaniu lasera.

Jak to działa? Otóż laser w bardzo krótkich odstępach czasu bombarduje nasza skórę, rozbijając barwnik na drobne cząsteczki, które są następnie absorbowane przez organizm. Musi robić to bardzo szybkimi impulsami, bo inaczej nasza skóra by się zagotowała. Serio. Kliniki oferujące taki zabiegi, reklamują je, jako bezinwazyjne, bezpieczne i bezbolesne. I pewnie w większości tak jest. Natomiast nie trudno trafić na słaby sprzęt czy mało fachowa obsługę, bo usługa w Polsce jest stosunkowo nowa. I każdy, kto kiedyś miał do czynienia z laserem wie, że to nie jest do końca bezbolesne.

Wrócę jeszcze do ceny, bo to jest tutaj najważniejsze. Przeważnie dla pełnego usunięcia tatuażu, wymagane są 4 do 6 zabiegów. Czasem więcej, jeśli tatuaż jest kolorowy lub dość duży. Większość klinik indywidualnie wycenia zabiegi, ale jeśli się już zdecydujecie, to na 100% nie zejdziecie w kosztach poniżej tysiąca złotych. Często będzie to Was kosztowało nawet kilka tysięcy. I zawsze pozostaje ślad. Biała plama. Bo laser mnie tylko działa na barwnik tatuażu, ale na całe komórki skóry – wiec nie ma opcji, żeby nie było po tym śladu. I co zrobić z takim śladem? Najlepiej zakryć tatuażem…no właśnie

Cover


Tylko, po co wydawać kilka tysięcy złotych na usuniecie czegoś, skoro technika powoduje, ze zostaje po tym blizna, znamię, które wypada zakryć? Może warto, więc pomyśleć od razu o zakryciu starego, niechcianego tatuażu, nowym wzorem? Na pewno wyjdzie taniej. Przeważnie zamykamy temat w jednej, dwóch sesjach. I zamiast wstydliwej plamy, mamy nowy tatuaż. Musicie tylko pamiętać o kilku rzeczach, jak już zdecydujecie się na cover.

Tatuaż, którym chcecie przykryć stary wzorek musi być większy. Jeżeli chcecie kompletnie przykryć stary wzór, to musicie brać to pod uwagę. Tatuażyk spod łopatki wielkości monety, może stać się wzorem na cała łopatkę. I nie żałujcie sobie. Jeśli znajdziecie naprawdę fajny wzorek, lub zaprojektujecie coś fantastycznego – do dzieła. Przykrywajcie stare dłubaninki.

Tatuaż, którym chcecie przykryć tary wzorek, przeważnie musi być nieco ciemniejszy. Nie liczcie, że przykryjecie czarna plamę żółtym kleksem, bo gdzieś to zawsze przebije, będzie „prześwitywać”. 

Więc nie dziwcie się, jeśli tatuator przy planowaniu covera nieco zmieni barwy, przyciemni wzór lub zaproponuje zastosowanie innej gamy kolorystycznej. To naturalne, bo tatuażyści wiedzą, jak poszczególne pigmenty ze sobą grają, jak się nakładają i jaki efekt dają. Więc nie marudzimy jak zamiast fioletu, wejdzie granat. Pamiętajcie - to Was tatuator ratuje, nie wy jego J


Jako osoba wytatuowana, nie jestem zwolenniczką usuwania tatuaży, jakąkolwiek metodą. Bo pewnie metod jest jeszcze kilka, z przeszczepem skory włącznie. Wolę jednak zrobić cover, nawet, jeśli miałoby to oznaczać wbijanie czerni na blachę. Nie wiecie, co to znaczy „na blachę”? To ostateczna forma covera. Wszystko na czarno. Chociaż ja zawsze myślę, że jak dojdzie do tego, to poproszę tatuażystę, żeby zasymulował w takim coverze nocne niebo. Niech zostawi trochę prześwitów w kształtach gwiazd. Przynajmniej niech udaje to kolejny tatuaż J


W weekend troszkę odpoczywałam i chorowałam, wiec będziemy teraz nadrabiać, bo tematów i pomysłów mam trochę. Więc obserwujcie spokojnie moje profile społecznościowe – FB, Twittera, Instagrama. I dodawajcie mnie na Snapie: anjatattoo. Tam też się produkuje i wygłupiam. Codziennie coś J

czwartek, 17 listopada 2016

Movie III


Kłamstewka Instagrama

Wracam jak bumerang do Instagrama. Bo jest kilka rzeczy, które mnie irytują w tym „półświatku”. I jeśli kogoś urażę, nadepnę komuś na odcisk, to tylko, dlatego, że robicie jedną z tych rzeczy. Jeśli nie łapiecie się i jesteście fair – to nie o Was J


Followersi


Największym grzechem jest kupowanie followersów. Bo to oznacza, że wiesz, jak mierną osobowością jesteś i musisz sobie sztucznie podbić cyferki, żeby się dobrze poczuć, albo zacząć zarabiać na IG. To jest zwykłe kupowanie sobie reklamy – powiedzą inni. Ok, jeśli wiesz, że reklamodawca, na którym Ci zależy, nie wejdzie deal, dopóki nie osiągniesz określonej liczby obserwujących i stawia taki warunek – kupuj. To jest ten poziom, na którym może to zostać wybaczone. Jeśli natomiast startujesz i pierwszym krokiem jest zapłacenie, za nabicie kilku lub kilkudziesięciu tysięcy polubień, to po prostu kupujesz sobie armię zombie, którzy nie widzieli twojego profilu, nie znają Cię i nie są wiarygodną grupą docelową. Pamiętajcie, że jak chcecie coś osiągnąć na bazie swoich obserwujących, to muszą oni być realnymi ludźmi, którzy kupują Ciebie, dlatego że chcą, nie, dlatego, że ktoś ich wrzucił do bazy. Serio. Lepiej mieć kilka tysięcy aktywnych i partycypujących obserwujących niż kilkadziesiąt tysięcy kupionych zombie, co nawet nie kumają, kogo lubią.

Szmaty


Wiem, że na IG są dziesiątki, jeśli nie więcej, dziewczyn, które dostają ubrania do reklamowania od producentów, ze sklepów internetowych itd. Widzę jednak też mnóstwo dziewczyn, które kupują ciuchy i udają, że je dostają za darmo przez IG. I to ma dwa negatywne cechy.

Po pierwsze – po prostu kłamiecie, a kłamstwo ma krótkie nogi. Bo jeśli kupiliście ciuch nieznanego jeszcze projektanta, albo mało znanej marki i pozujecie na ich „gwiazdę” i kłamiecie, że dostaliście ciuchy za free, to jest kilka sposobów na sprawdzenie tego. Poza tym, taka firma prędzej czy później wejdzie w jakiś deal, gdy rozpozna potencjał IG i wtedy może się okazać, że wybierze kogoś na wyłączność i ogłosi to u siebie…wpadka. Ups! Dlatego jak coś kupujecie, to nie kłamcie, że dostaliście od producenta czy dystrybutora. Możecie powiedzieć że macie, że się podoba, że jest super. Kłamstwo wyjdzie i stracicie na wiarygodności. Nie mówiąc już o nadszarpnięciu wizerunku u potencjalnych reklamodawców.

Po drugie – tworzycie mit, że wszyscy tak mogą. Z całym szacunkiem – nie wszyscy. Pani Jola z warzywniaka, która wrzuca dużo zdjęć i ma dużo obserwujących, raczej nie stanie się twarzą znanej marki, która adresuje swoją grupę docelową w użytkowników Instagrama. Musicie mieć „to coś”. Urodę, charakter, pazur, osobowość – bycie zwykłym, bycie setną kopią tego, co już na IG jest, nie daje żadnych gwarancji sukcesu czy zarobku.

Więc ostrożnie z pozowaniem na celebrytkę, bo robicie krzywdę sobie, ale też innym.

Biznes


Nie każde twoje spotkanie, które wrzucasz na IG w formie filmików, to spotkanie „biznesowe”. Nie każdy twój post to „reklama”. Nie każda Twoja wypowiedź, to „marketing”.  Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa. Daleko nie zajedziecie, gdy opowiadacie, jak to się spotkaliście w interesach w centrum handlowym, a na filmiku widać, że w szkolnej teczce macie swoje CV. Nie wiem, co chcecie zyskać budując wokół siebie enigmę „biznesu” i wielkich interesów, ale to zwyczajnie wystaje Wam z butów za każdym razem. Dlaczego jak idę do kibelka to nie powiem, że muszę na chwilę wyjść, tylko muszę ściemniać, że idę w celach kosmetyczno-estetycznych do profesjonalnego gabinetu (czytaj – wysrać się do kibla). Nie musicie nazywać spotkania o pracę, spotkaniem biznesowym. Robicie sobie sami tym krzywdę. Bo dziś pracodawcy i reklamodawcy patrzą uważnie na media społecznościowe. I jak idziesz na spotkanie biznesowe, to masz pracę lub prowadzisz własny interes. I trafiasz do takiego pracodawcy i on pyta – a co z tym interesem, co go miałaś i się chwaliłaś na IG? Co dopowiesz? Bo nie ma dobrego wyjścia z takiego impasu. Po prostu kłamałaś i teraz to wyjdzie.

Więc jeśli nie chcecie nazywać wprost, obrazowo i bezpośrednio tego, co robicie, to starajcie się przynajmniej nie budować wokół tego aury czegoś więcej niż to jest. Pamiętajcie, że Waszym kapitałem są Wasi obserwujący, jak ich okłamiecie, to stracicie ten kapitał, jego aktywność, szacunek i wszystko, co jest cenione w dużej publiczności.

Kopiści


Już o tym pisałam. Jeśli korzystacie z pomysłu kogoś innego, mówicie coś, co ktoś już napisał, lub powiedział, to przynajmniej miejcie cywilną odwagę powiedzieć o tym, że się inspirujecie, odpowiadacie. Pomagacie wszystkim zainteresowanym. Jak ordynarnie zrzynacie coś od kogoś, lub czytacie jego teksty i nie wspominacie o nim samym, to świadczy o Was bardzo źle, a jak pisałam tutaj wcześniej – kłamstwa i tego typu akcje szybko wychodzą i są łatwe do sprawdzenia.

Edytor


I na koniec – drogie panie. Jeżeli prowadzicie profile prywatne i na nich chcecie prowadzić rozszerzoną działalność (reklamowanie ciuchów, kosmetyków), to nie przesadzajcie z filtrami, photoshopem czy innymi narzędziami do poprawiania. Traci na tym wasza autentyczność. I naprawdę, żyjemy w czasach, gdy poprawienie sobie nosa, ust czy policzków przy pomocy medycyny estetycznej spotyka się z krytyką od ludzi, którzy siedzą jednymi półdupkami ze sto lat za całym światem. Wiec nie ma potrzeby kłamać, że się nic nie robiło, jak wystarczy przejść na Wasze zdjęcia sprzed roku, dwóch żeby zobaczyć, że taka zmiana bez ingerencji medycznej jest anatomicznie niemożliwa. Drogie panie – robimy to żeby wyglądać lepiej, czuć się lepiej same ze sobą i wzbudzać zachwyt u widzów. Dlaczego mając takie motywacje je ukrywamy? Przecież to bez sensu. Jak atakuje Was taki niekarmiony troll z tekstem – „sztuczna jesteś, więcej sobie tego wstrzyknij, to będziesz miała usta jak dupa pawiana” to nie zaprzeczajcie, jeśli to robicie. Bo jego nakręcacie i zaraz Wam wklei zdjęcie sprzed zabiegu i posypie się fala hejtu. Zwłaszcza, że jeśli to robicie, to też dla tych ludzi, którzy chcą was oglądać. Nie tylko dla siebie. I otwartość w temacie pomaga. Kłamstwa, po raz setny – wyjdą tak czy inaczej i tutaj nie ma szansy na wygraną. Żadnej.


Więc, jeśli startujesz na IG i masz jakieś plany, to nie patrz na inne „gwiazdy”. Spójrz na siebie, oceń, co masz do zaoferowania, co możesz dać innym. Jak to będzie szczere i autentyczne, to gdzieś z tym dojdziesz. Wolniej lub szybciej, ale naprawdę ludzie cenią bardziej autentyczność niż szablonowość, prawdę niż ściemę i oryginalność niż powielanie. Ale to Wasz wybór, każdy musi przetrzeć swoją drogę. Ja cenię to, o czym piszę i drażni mnie to, co wymieniam i piętnuje. Powtórzę – jeśli nie robisz tych rzeczy – nie mam problemu z Tobą. Nie atakuje też nikogo personalnie tylko mówię o zjawiskach, obserwacjach. Wiec jak czujesz się urażona – Twój problem. Ja śpię spokojnie, bo nie robię tych rzeczy. Z szacunku dla publiczności. J

wtorek, 15 listopada 2016

Depresja w natarciu

Wczoraj nic nie napisałam, bo umieram na grypę…koszmar. Jednak trafiłam na artykuł, który mnie poruszył i chcę się nim w wami podzielić. Pomógł mi w jego tłumaczeniu Jakub, więc tutaj chcę mu podziękować J

Artykuł pojawił się na stronie NBC News.

Chodzi o to, coraz więcej dzieci, młodzieży zapada na depresję. Nie są jednak na nią leczeni, bo po prostu antydepresanty nie działają, bo są przygotowywane dla dorosłych.

Badanie przeprowadzono na próbie 170 000 nastolatków i 180 000 młodzieży w wieku 18 do 25 lat.
W skali roku, odsetek osób zapadających na ciężkie epizody depresyjne wzrósł z 8,7% w 2005 do 11,3% wśród nastolatków i z 8,8% do 9,6% wśród dorosłej młodzieży. Niemal jeden na 11 młodych ludzi zapada na depresję. W przeważającej większość chodzi o białe dziewczyny.

Naukowcy zwracają uwagę, że wpływ na to może mieć zwłaszcza nękanie on-line. Dziewczyny używają bardziej intensywnie telefonów do pisania wiadomości i używania aplikacji społecznościowych. Powiązanie tych cech – intensywnego używania telefonów i zapadania w nastroje depresyjne zostało już jakiś czas temu udowodnione.

Jednocześnie młodzież nie zgłasza się do lekarzy mimo ciężkiej depresji. Z jednej strony jest to spowodowane lękiem przez antydepresantami, z drugiej – po prostu nikomu o tym nie mówią, w obawie przez atakami trolli i zwykłych idiotów.

To nie są błahe sprawy, bo nieleczona depresja jest wskazywana, jako jeden z głównych czynników wzrostu liczby samobójstw wśród młodzieży pomiędzy 15 a 19 rokiem życia. Samobójstwo jest druga przyczyną śmierci w tej grupie wiekowej.

Tyle sam artykuł.

I co z tego, powiecie. Przecież mnie to nie dotyczy i nasze nastolatki mają się dobrze. Pffff….

Tylko, że to nie do końca prawda. W momencie, gdy telefony i media społecznościowe stają się jedynym łącznikiem ze światem, jedynym spowiednikiem i publicznym pamiętnikiem, nie jest trudno paść ofiarą nękania, trollingu czy zwykłego chamstwa i buractwa. I jeśli medium, któremu ufamy staje się źródłem represji czy „pojazdu”, to tracimy sporą cześć naszego życia, tracimy zaufanie, tracimy wiarę w siebie i w to, ze jesteśmy w stanie w ogóle być w dzisiejszym świecie. A to może prowadzić wprost do depresji. A gdy jest się młodym, dojrzewającym fizycznie i psychicznie człowiekiem, może to zebrać dość ciężkie żniwo. Codziennie czytamy o samobójstwach w wyniku trollingu, czy nękania w sieci. I dotyczy to zwłaszcza nastolatków. Tylko nikt systemowo nie zajmuje się tematem, bo uważamy, że nasze nastolatki są bez emocji, to oni psują Internet, to oni są trollami i maja dobrą zabawę. Tylko, że znakomita część tych trolli, to ludzie dobrze po 25 roku życia, którzy mają już perturbacje dojrzewania za sobą. Młodzież mnie jest bardziej odporna, bo jest zanurzona w sieci od zawsze. To właśnie powoduje, że jest bardziej podatna. Bo Internet nie działa jak szczepionka, czy wirus, że jeśli mamy z tym kontakt, to nasze organizmy uczą się sobie z tym radzić. Nie. Radzić sobie z przemocą on-line trzeba się nauczyć, trzeba umieć odróżnić rzeczywistość od facebooka, użytkownika i znajomego od trolla, prawdę od sfabrykowanej treści. Tego nie uczy nikt, wszyscy lekceważą skutki tego braku edukacji i nikt nie ma recepty na depresję i samobójstwa wśród młodzieży. Bo rozwiązaniem nie jest blokada dostępu do sieci czy cenzura. Nastolatek zawsze znajdzie sposób żeby wrócić do swojego ukochanego świata, nawet, jeśli czasem dostaje od niego w dupę.


Trochę zamieniliśmy dualizm, ciało-duch, na dualizm offline-online i tego już nie cofniemy…dlatego musimy zadbać o to, żeby w przypadku poważnych zaburzeń depresyjnych czy samobójczych skłonności, pomagać młodym ludziom. Bo oni sami nie pójdą do lekarza, nie pochwalą się rodzicom czy kolegom. Będą się dusić w sobie i umierać od środka, z uśmiechem z katalogu na twarzach i masą emotikonek w SMSach i na Snapie. A mówimy o liczbie blisko 10% populacji. Czy stać nas na stratę dziesiątej części młodego pokolenia, tylko, dlatego, ze lekceważymy ich problemy? Chyba nie…i ktoś powinien się tym zająć, ktoś powinien o tym mówić. Ja to robię i będę to robiła. Podejmiecie się tego razem ze mną?

niedziela, 13 listopada 2016

Zrzyna na IG

Jak wiecie działam sobie na Instagramie, robię co chcę i jak czuję. Sporo się nabijam, pokazuję, że wyrazista osobowość też ma szansę na zaistnienie. Obserwuję też sporo ludzi na IG, Snapchacie i innych tego typu stronach i aplikacjach. I jest jedna rzecz, która strasznie mnie irytuje.

Osoby posiadające mnóstwo obserwujących, bez skrupułów kradną pomysły tych „mniejszych”. Nie chodzi tylko o sposób podania zdjęcia czy filmu. Czasem wręcz mówią dokładnie to samo co taka osoba powie lub napisze. Nie chcę oczywiście się skarżyć, bo daleka jestem od tego, żeby kogoś oskarżać o plagiat czy kradzież. Chodzi jedynie o to, że jeśli już korzystasz z czyjegoś pomysłu, tekstu czy formy jaką przyjął, to powiedzcie chociaż, że to nie wasze słowa. Wasza popularność na tym nie zbiednieje, a może okaże się początkiem fajnej współpracy czy przyjaźni. Nic na tym nie tracicie. Możecie tylko zyskać. Bo to uczciwe, bo pokazujecie, że nie jesteście zadufanymi w sobie snobami. Poza tym widać, że coś co robicie nie jest autentyczne, wasze. Widać to od razu. Bo nie ma w Was pasji czy zaangażowania, jaką cechuje bycie pionierem, który daje unikalny kontent.


To trochę wynika z naszej narodowej wady – nie lubimy, jak się komuś obok nas powodzi. Nawet minimalnie. Jak sąsiad kupi sobie nowe auto, to nie cieszymy się z tego, że mu się powodzi. Zazdrościmy i knujemy – pewnie ukradł, pewnie to wynik jego kombinacji. I to jest po prostu smutne. Że bierzemy coś co jest czyimś, nawet najmniejszym sukcesem i albo to publicznie deprecjonujemy, albo przekręcamy tak, żeby zostało odebrane maksymalnie negatywnie.

Dlatego, tak jak pisałam wcześniej – jeśli coś co zobaczycie w necie Wam się podoba, jest fajne i chcecie to zdublować, to chociaż dajcie znać, że to zainspirowane kimś innym. To wystarczy. Pokazujecie swoją fajną postawę i pomagacie innym. To, że ktoś dzięki temu zdobędzie kilku obserwujących czy polubień, nie zabierze ich Wam. Nie ma limitów, które mówią, że jak lubicie mnie, to nie możecie lubić innych. To bzdura. I postawa, która powoduje konflikty i nieuzasadnioną rywalizację. Zamiast zgrzytać zębami bo ktoś ma więcej lajków, pogratulujcie mu i pogadajcie. 

Popatrzcie jak to zrobili i mówiąc otwarcie o tym – skorzystajcie z jego recepty, jeśli jest w zgodzie z Wami. To nic strasznego. Zwłaszcza jeśli zachowujecie swoją unikalność i nie oszukujecie widzów. A jak bierzecie coś od kogoś i nie wspominacie o tym, to właśnie to robicie – kłamiecie swojej publiczności.



Możemy razem, jako społeczność iść ku sukcesowi. Nikt nikomu nie odbierze reklamodawców czy widzów. Te rynki i domeny są nadal niedoszacowane, brakuje trendsetterów, liderów opinii i zawsze jest miejsce na nowe twarze. A większa konkurencja sprzyja, nie psuje. Jeśli spojrzycie na zachodni YT czy właśnie Instagram – im więcej ludzi mówi, po swojemu, o ważnych sprawach, tym te sprawy stają się ważniejsze, bardziej słyszane, lepiej odbierane. Dlatego raczej współpracujmy, żeby być partnerami dla potencjalnych reklamodawców czy widzów. Nie monopolistami czy dominatorami. Bo bycie samemu na szczycie powoduje tylko to, że nikt Ci nie pomoże jak szczebelek na drabince sukcesu się złamie…a życie jest długie…

😆😎😗 #polishgirl #girltattoo #girl #tattoo #beautiful #selfiequeen #selfie #fashionaddict #fashion #style #instagramers #beauty #love #kiss #kiss #smile #polskiedziewczyny #instacool #instadaily #instafollow #instago #instagood #instalike #instamovie


via IFTTT

Autolans :)




sobota, 12 listopada 2016

Autoreklama :)


Prof. Mikołaj Spodaryk - dał sobie wytatuować świnkę Peppe na ręce [ZDJĘCIA]

"Nie akceptuję świata, w którym ktoś dopatruje się zła i zgorszenia w tym, że Kubuś Puchatek, którego dzieci kochają i przytulają, chodzi bez majtek. Albo, że Hello Kitty, słodki, różowy kotek, kwintesencja małej dziewczynki-książniczki pochodzi z piekła. Na znak protestu wytatuuję sobie świnkę Peppę"
from Facebook http://ift.tt/2f2EDu4
via IFTTT

Tatuaże – niczym dragi

Zapewne nie raz słyszeliście o tym, że tatuaże uzależniają. Ciężko jest powiedzieć, co to powoduje, czy istnieje i dlaczego ma to miejsce…ale spróbuję.

Zmiana

To chyba uzależnia najbardziej. Bo tatuaż oznacza zmianę. Zewnętrzną, ale też wewnętrzną. Poprzez tatuaż wprowadzamy zmiany w samych sobie, zmieniamy się. I jeśli taka zmiana nam się podoba, to możemy dość łatwo wejść w cykl, którego będziemy po prostu pożądać. Zwłaszcza, jeśli zmiany są pozytywne, cieszące nas i sprawiające radość.  Chcemy powtórki, ponownego przeżycia czegoś, co możemy nazwać – narodzeniem się na nowo. Bo po tatuażu przestajemy być takim samym człowiekiem. Za każdym razem jesteśmy inni, nowi, ulepszeni.  Z ponownym „narodzeniem” wiąże się też kolejny punkt.

Oczyszczenie

To kop czysto fizyczny. Bo wiemy, że wykonanie tatuażu czasem trwa kilka godzin. I te godziny wypełnione są bólem (tak tatuaże bolą i powinny). Podczas długotrwałego bólu, do organizmu wpompowywane są ogromne ilości adrenaliny. I ta utrzymuje się dość długo w organizmie. W momencie, gdy skończymy tatuowanie, ból znika, adrenalina opada, czujemy się dość specyficznie. Oczyszczeni. Zmęczeni jak po długim biegu, ale jakby czyści w środku. I to uczucie jest dla niektórych na tyle ciekawe, fajne i unikalne, że wracają po to do studia. Przy okazji, czasem nieświadomie.

Ból


Sam ból jest emocją dość specyficzną. Bo o ile możemy w głowach odtworzyć różne emocje i stany, to ból jest zawsze unikalny i nowy. Zawsze nas zaskakuje. Więc może być tak, że ta unikalność nas pociąga, podnieca. I może nawet nie wiemy, ale nasze ukryte skłonności masochistyczne odzywają się, gdy wspominamy ból tatuowania, ale nie możemy go odtworzyć w naszych głowach.

Rywalizacja

Często jest tak, że jeśli się tatuujemy to otaczamy się ludźmi o podobnych skłonnościach, zapatrywaniach, poglądach czy guście. I wchodzimy w rywalizację, kto ma lepsze, ładniejsze, większe tatuaże. Gonimy się wzajemnie, prześcigamy w ilości czy artyzmie…albo w kiczu, bo i takie opcje są. I to jest jak haj sportowca, który stając w blokach startowych chce rywalizować. Zarówno porażka jak i zwycięstwo go dopinguje i każe przesuwać własne granice. Z tatuażami jest podobnie, bo są przecież zależne od naszego ciała, wytrzymałości, progu bólu. Wymagają też inwestowania zasobów – kasy, czasu. Wiec na tym poziomie możemy mówić o haju rywalizacji, który może pociągać.

Unikalność

To pokłosie wykonania tatuażu, ale może być elementem ważnym. Czy mogę pożądać jeszcze większej unikalności? Czy chcę wyróżniać się jeszcze bardziej? Pewnie, że tak. I poczucie bycia kimś coraz bardziej „specjalnym” może także uzależniać. Kop dopaminowy z ośrodka przyjemności, mimo okazjonalnych złych doświadczeń, jednak jest niezłym dopingiem i lotem. I nawet jak stare baby po nas jadą, że wyglądamy źle i okropnie, to gdzieś z tyłu, łechce nas fakt, że w ogóle zwracają uwagę.

Zaburzenia

Tak, one też mogą wspierać uzależnienie od tatuaży. Bo możemy mieć zaburzenie autodestrukcyjne i w ten sposób sobie z nim radzić. Zamiast ciąć żyletkami ręce czy wbijać sobie wykałaczki w dłonie, robimy tatuaże. Jest to jakieś wyjście, ale jeśli takie zaburzenia się pojawiają i czujemy, że zaczynają rządzić naszym życiem, to nie idźmy jednak do studia po kolejny tatuaż, tylko raczej odwiedźmy specjalistę. Bez przegięć kochani.

Tarcza

Dla wielu tatuaże to skorupa, pod którą się ukrywają przed innymi. I pod tym względem, przykrywanie kolejnych partii ciała to imperatyw, wymóg, konieczność. Bardziej lub mniej uzasadnione. Ale istnieje.


Czy możemy powiedzieć, że uzależnienie jest faktem? Nie do końca. Bo to zbyt indywidualne do określenia. Tatuowanie się jest motywowane na tyle sposobów ilu ludzi robi sobie tatuaże. I to wyklucza obiektywną ocenę. Jednak możemy powiedzieć jedno – o ile tatuaże nie są jednoznacznie i „klinicznie” uzależniające, to na pewno wciągają. Możemy się spierać i dyskutować i o to chodzi. O to, żeby tatuaże wyszły z cienia, jako niszowe aktywności marginesu społecznego i kulturowego. Chodzi o to, żeby wspierać społeczne oswojenie tatuażu, jako formy ekspresji i czegoś normalnego, jak farbowanie włosów czy kształtowanie własnego ciała na siłowni. Dlatego musimy o tym mówić, musimy o tym opowiadać. Z każdej strony i od każdej strony. Bo niewiedza powoduje strach, a strach powoduje odrzucenie. Nie mówimy o tatuażach, czyli sami powodujemy ich odrzucanie w społeczeństwie. A jak pisałam wcześniej – kto będzie mówił o tatuażach jak nie wytatuowani.

piątek, 11 listopada 2016

😎😎😎 #HTers #HashTags #amazingink #art #bodyart #chesttattoo #coverup #design #handtattoo #ink #inked #inkedup #instaart #instagood #instatattoo #photooftheday #sleevetattoo #tat #tats #tatted #tattedup #tattoist #tattoo #tattooed #tattoos #tatts


via Instagram http://ift.tt/2fXQRJp

😆😆😆 #HTers #HashTags #amazingink #art #bodyart #chesttattoo #coverup #design #handtattoo #ink #inked #inkedup #instaart #instagood #instatattoo #photooftheday #sleevetattoo #tat #tats #tatted #tattedup #tattoist #tattoo #tattooed #tattoos #tatts


via Instagram http://ift.tt/2fXTECz

Tatuaż – unikalna kopia

Wcześniej pisałam, o tym, że nie warto kopiować cudzych wzorów, czy korzystać z gotowych motywów. Zrobiłam też wyjątek dla dzieł sztuki, które mogą być nośnikiem treści znacznie potężniejszym niż własny, wymyślony wzór. I teraz wrócę do tego tematu.

Wyobrażam sobie, że macie swoje ulubione dzieło sztuki. Może to grafiki Siudmaka, obrazy Beksińskiego czy motywy H.R. Gigera. I marzycie o tym, żeby nie rozstawać się z takim obrazkiem, nosić go na ciele, stać się płótnem dla takiego cudu. I to jest ok, powiem więcej – to jest super. Tylko nie idźcie z takim pomysłem do kogoś, kto robi głównie motywy w stylu ornamentowym czy specjalizuje się w autorskich wzorach. Potrzebujecie dobrego, ba, idealnego kopisty. Który nie tylko będzie czuł reprodukowany obraz, ale też będzie wiedział jak zagrać barwą, jaka wielkość będzie odpowiednia i doradzi Wam lub odmówi wykonania jak zaczniecie za bardzo mieszać.

Bo musicie wziąć pod uwagę kilka rzeczy.

Rozmiar – praca, która w oryginale zajmuje arkusz A2 lub większy, nie zmieści się z zachowaniem charakteru i detali na ramieniu. Nie ma szans. Najmniejszych. Tak samo obrazek z komiksu, który zajmuje ¼ kartki A5, nie będzie dobrze wyglądał na całych plecach. Dlatego możliwie zbliżcie się do oryginalnego rozmiaru, biorąc pod uwagę możliwości tatuatora.

Kolor – tak jak pisałam wcześniej, kolor nie będzie identyczny, jeśli nie weźmie się pod uwagę pigmentu skóry i innych rzeczy. Więc musicie być pewni, że tatuator wie co robi. Bo jeśli zacznie nakładać kolory identyczne z oryginałem, znaczy, że chyba troszkę mu się pomyliło, albo nie wie co robi. Jasno żółty kolor na oryginale musi być wykonany nieco innym kolorem, żeby zachować kolorystykę. Oczywiście jeśli Wam na tym zależy.


Wiedza, klimat – tatuator powinien wiedzieć dlaczego robi taki, a nie inny tatuaż. Dobrze byłoby, żeby także znał artystę, którego przenosi na ciało. To pomaga i pozwala zachować klimat. Żaden kopista, czy nawet falsyfikator dzieł sztuki, nie podchodzi do kopiowania bez znajomości technik, charakteru czy warsztatu oryginalnego artysty. To samo dotyczy tatuowania, zwłaszcza, że mówimy dodatkowo o zmianie techniki wykonania.

I nigdy, przenigdy nie spodziewajcie się idealnego odwzorowania. To niemożliwe. Chociażby przez wspominaną zmianę techniki, „płótna”, materiałów itd. Musicie iść z tymi czynnikami na kompromis, bo nikt nie zrobi wam fotokopii obrazu wykonanego olejem na płótnie w formie tatuażu.

Wspomniałam o komiksach. Ja uważam, że komiksy to także sztuka. Tylko raczej mówię o dużych planszach wewnątrz zeszytów. Obrazkach na cała stronę czy nawet dwie. Mniejsze obrazki są storyboardem, historią. Sztuka przejawia się w tych przerywnikach, dużych planszach. I one są bardzo wdzięcznymi materiałami na tatuaże. Więc warto spojrzeć także w tym kierunku. Zwłaszcza, że komiksy to bardzo bogate źródło inspiracji. Artystycznej ale też charakterologicznej czy klimatycznej.



Zatem, jeśli do Was to przemawia, to śmiało wrzucajcie sobie dzieła sztuki na skórę. To fajna sprawa mieć płonącą żyrafę Dalego czy Saturna pożerającego własne dzieci Goi. Tylko nie piszcie do mnie jak pójdziecie do nieudolnego rzemieślnika, który za parę złotych zrobi Wam z dzieła sztuki wielką kupę. Z braku umiejętności lub braku wiedzy. To Wasza wina, a ja Was ostrzegam. Bo to nie jest łatwe…

czwartek, 10 listopada 2016

Życie na dole

Depresja nie jest tematem łatwym. Nie jest też tematem popularnym, bo z jednej strony mamy osoby na nią cierpiące i zmagające się z tą choroba. Z drugiej mamy całe rzesze osób twierdzące, że są w depresji, gdy tak naprawdę doskwiera im brak wiedzy.


Przede wszystkim trzeba odróżnić depresję od zwykłego smutku czy chwilowego załamania nerwowego. Od depresji smutek odróżnia:

  • Krótkotrwałość
  • Możliwość pocieszenia
  • Brak myśli rezygnacyjnych/samobójczych
  • Jasny i wyraźny powód spadku nastroju
  • Możliwość normalnego funkcjonowania
  • Brak zaniżenia samooceny i możliwość realistycznej oceny sytuacji.


Osoba cierpiąca na depresję nie ma tak łatwo. Nie wie skąd przychodzą doły i są one głębsze, przejmujące i często sprawiające wręcz fizyczny ból. O depresji napisano całe tomy fachowej literatury, więc jak jesteście tym zaciekawieni to wujek Google Wam pomoże.

Ja chciałam o czymś innym.

Depresja nie jest choroba łatwą w diagnozowaniu, bardzo trudną w leczeniu i praktycznie nigdy nie mijającą. Można przytłumić jej objawy, można przy pomocy leków postawić człowieka do poziomu używalności czy przy pomocy psychoterapii nauczyć żyć z depresją. Jednak depresji nie da się wyleczyć. Tego co powoduje depresja w mózgu nie da się łatwo cofnąć. Prowadzone są badania polegające na elektrostymulacji mózgu w celu przywrócenia prawidłowego przewodnictwa odpowiedzialnego za zaburzenia depresyjne, ale to pieśń przyszłości.

Tymczasem miliony ludzi żyje z depresją. Musi ją ukrywać, tłumić, pokazywać uśmiechniętą twarz. Bo nikt nie traktuje depresji poważnie. Poza specjalistami – psychiatrami, psychologami – reszta bagatelizuje temat. Nie wiedzą i nie chcą przyjąć do wiadomości, że to poważna sprawa. Że depresja niszczy od środka. Nie tylko chorych, ale także ich bliskich, rodziny, znajomych. To cichy zabójca.
Pracodawcy raczej się nie przyznajemy, że jesteśmy pod opieką psychiatry, bo to może być strzał w kolano. Ze znajomymi tez raczej o tym nie gadamy. Bo po co? I tak nikt nie zrozumie, większość zbagatelizuje, a parę osób wygłosi komentarze w stylu „jak byś pracowała po 18 godzin dziennie, to byś nie miała czasu na depresję”. To nie tylko głupie, ale wręcz obraźliwe. Zwłaszcza dla osób, które cierpią na depresję, jako wyniku wypalenia zawodowego. Wiec czasem się zastanówcie zanim palniecie taką głupotę.


Życie z depresją nie jest łatwe, zwłaszcza ze względu na społeczną ignorancję. Ludzie nie wiedzą. A tego czego nie wiedzą to się boją. I nie pogadasz, nie wytłumaczysz, nie dostaniesz pomocnej dłoni.
Większość stosowanych leków w leczeniu depresji zwyczajnie ogłupia. Upośledza zdolności intelektualne i fizyczne. Dobranie prawidłowych leków może trwać nawet kilka lat, a i tak nie ma gwarancji, że będą działały długo.

Szpitale pomagają o tyle, że wyprowadzą z największego dołka i przypilnują (o skuteczności nie gadam) żeby się człowiek nie zabił. Jak tylko jest ciut lepiej – won do domu. Potrzebują miejsc dla pijaków i ćpunów.

Smutne jest to, że w znakomitej większości przypadków osoba z zaburzeniami depresyjnymi jest pozostawiona sama sobie. I musi oszukiwać ludzi dookoła, żeby chociaż próbować normalnie żyć. A to, często, jest niemożliwe. Bo smutek i przygnębienie spowodowane depresją, po prostu boli fizycznie. Człowiek nie może wstać z łóżka, umyć się czy zjeść. To co się dzieje w głowie osoby chorej jest nie do przekazania w żadnej formie. Po prostu nie da się tego ani opisać, ani opowiedzieć.

Dlatego uważam, że z jednej strony, trzeba podchodzić bardzo ostrożnie do osób, które deklarują depresję. Bo może przez takie deklaracje wołają o pomoc, szukają wsparcia. Z drugiej natomiast, jeśli ktoś wykorzystuje depresje jako uzasadnienie dla swojego lenistwa, manipuluje swoim otoczeniem wykorzystuje tę chorobę, to szkodzi wszystkim naprawdę chorym. I to dzięki takim osobom, ciężko jest znaleźć dobrego specjalistę. Lekarz który po wysłuchaniu setnej osoby z takimi samymi, wyczytanym z Wikipedii, objawami, nawet nie słucha już co mówi rzeczywiście chora osoba, tylko wypisuje Xanax, daje zwolnienie i wygania z gabinetu. To chleb powszedni. Pomijając już, że sam fakt bycia pod opieką psychiatry to w Polsce stygmat. Traktują człowieka jak trędowatego. Co nie pomaga…

Życie z depresją jest ciężkie. To codzienna walka o wyłuskanie z samego siebie odrobiny chęci do tego, żeby przeżyć kolejną godzinę, do obiadu, do wieczora. I człowiek zostawiony samemu sobie w takich okolicznościach, często tej drobinki nie znajduje. Nie ma po co, nie ma dla kogo. I kończy się to tragicznie dla bliskich, dla rodziny. Bo dla chorego, to często jedyne wyjście. Jedyne rozwiązanie uwalniające go od bólu i ciągłego rozpychania się łokciami przez życie, które nie ma nic do zaoferowania. Życie na siłę, gdzie nic nie cieszy, nic nie sprawia radości, nic nie motywuje, a na twarzy musi być przyklejony uśmiech numer siedem z katalogu numer pięć.



Patrzcie uważnie dookoła siebie i w siebie. Może właśnie ktoś do Was woła o pomoc, ale tego nie słyszycie, bo nie wiecie, ze trzeba słuchać. Samotność to bliska kuzynka depresji. Śmierć to jej córka…

środa, 9 listopada 2016

Tatuaż – jaki wzór

Często pytacie o wzory. Jakie wybrać, skąd brać, ile kosztują. O ile na ostatnią kwestię nie odpowiem, bo tyle cen ilu tatuatorów, to postaram się w miarę kompleksowo odpowiedzieć na pozostałe kwestie.


Źródło


Najlepszym motywem jest coś, co zostanie stworzone dla Was. Indywidualnie i osobiście. Bo tatuaż będzie z Wami do końca życia i warto żeby oddawał w maksymalnym stopniu to, kim jesteście, co chcecie przekazać, zapisać na swoim ciele. Idealnie byłoby zatem, żebyście sami sobie zaprojektowali wzorek. Nie wszyscy jednak mamy talent i dlatego są wyjścia z tej sytuacji.

Możecie przeszukać zasoby sieci. Wzorów jest milion. Tylko starajcie się możliwie najbliżej celować w samych siebie. I nie wysyłajcie wzoru ściągniętego z sieci do tatuatora, bo zrobicie sobie pieczątkę bez osobowości, własnego akcentu. Wzór z sieci ma być „mniej więcej” tym co chcecie. No chyba, ze marzy Wam się kopia dzieła sztuki, albo znaleziony wzór bardziej pasuje do Was niż do kogokolwiek innego – wasz wybór.

Możecie też pójść do studia i pogadać z tatuatorem o tym co byście chcieli. Większość tatuatorów poradzi sobie z takim projektem. Wystarczy określić stylistykę, wielkość i co tam ma być i tatuator ogarnie za Was. Część takich autorskich projektów będzie wymagało dodatkowo opłaty, zwłaszcza jeśli nie chcecie, żeby ten wzór został zrobiony komukolwiek innemu. Ale chyba warto jeśli ma to być w 100% unikalne.

Jaki wzór.


Zacznijcie od tego jak duży ma być ten tatuaż. Bo od tego zależy jak wiele detali możecie w nim zmieścić. Nie uda Wam się zrobić koronkowego tatuażu wielkości monety, bo to niewykonalne. Generalnie – im większy tatuaż, tym więcej detali można w nim zaszyć. Więc zapomnijcie o dobrym odzwierciedleniu postaci Obcego z filmów Alien, gdy ma on być wielkości paczki papierosów. Tylko nie starajcie się zrobić z prostego wzoru na kartkę papieru A5, motywu na całą rękę, bo to wyjdzie groteskowo. Od razu walnijcie sobie tribal i z bani J

Następną rzeczą są kolory. To ważne. Bo o ile czarne wzorki są raczej uniwersalne i są podstawą wszelkich tatuaży, to kolory już mogą namieszać. Więc zastanówcie się czy w ogóle chcecie kolor, a jeśli tak to jaki. Czy to gra z Wami, z Waszym stylem, waszymi ciuchami. Czy wrzucenie jakiegoś koloru nie spowoduje, że wyrzucicie połowę ciuchów z szafy. To nie są błahe rzeczy i podpytajcie swoich kobiet jak jest to istotne. Bo wiemy, że faceci się na kolorach nie znają.

Pamiętajcie też, ze tatuaż zawsze będzie wyglądał nieco inaczej na skórze niż gdziekolwiek indziej. Nawet może różnie wyglądać u Ciebie i u kolegi. Bo mamy różne pigmenty skóry, nasza skora różnie reaguje na samo tatuowanie czy proces gojenia. Nie wspomnę nawet o tym, że na białej, płaskiej kartce zawsze wygląda inaczej niż na ciele. Bo to chyba oczywiste.

Jedna uwaga na koniec.

Jeżeli macie chociaż ułamek wątpliwości co do wzoru, co do tego czy rzeczywiście chcecie tatuaż – nie róbcie go. Nie ma nic gorszego i bardziej dołującego, stresującego, niż tatuaż, którego nie chcecie już na sobie. Używajcie więc mózgów do tatuowania, nie tylko emocji i portfela.